7 października 2024
Historia i idea Okres międzywojenny i okupacja

Zdzisław Dębicki: Podstawy kultury narodowej – Dusza zbiorowa

Materiał etnograficzny, złożony z ludu lub ludów, zamieszkujących jedno terytorium i mówiących jednym językiem lub językami pokrewnymi, urasta — jak już mówiliśmy — w naród drogą dorabiania się wspólnych tradycji dziejowych (politycznych, cywilizacyjnych i kulturalnych), które, stanowiąc własność każdej poszczególnej duszy, w każdym poszczególnym pokoleniu, w sumie swojej tworzą bogactwo duszy narodu.

Dusza narodu jest więc makrokosmosem w stosunku do mikrokosmosów dusz poszczególnych członków narodu.

Im dusza każdego z członków narodu jest bogatsza, tym bogatsza jest dusza narodu.

I niema większej prawdy ponad powiedzenie mickiewiczowskie „O ile polepszycie i powiększycie duszę waszą, o tyle polepszycie prawa wasze i powiększycie granice”. Albowiem Ojczyzna to nie żaden abstrakt, to nie coś obiektywnie istniejącego poza nami, jako podmiotami, ale to my sami.

My stanowimy naród polski i nasza obecność na ziemi polskiej czyni z tej ziemi naszą ojczyznę.

Bez nas nie byłoby Polski. Ziemia nasza stałaby się ojczyzną dla innego narodu, który po trafiłby na niej przeżyć swoje dzieje i tym przeżyciem związać się z ziemią przez szereg pokoleń.

Dlatego każdy naród broni swojej ziemi, jako podłoża nie tylko swojego fizycznego, ale i moralnego istnienia.

Dlatego także każdy naród osiadły pielęgnuje i czci tradycje, czując instynktem, że nic tak nie zespala jego członków pomiędzy sobą, jak wspólne przeżycia, z których tworzą się wspólne potem tradycje.

One to sprawiają, że jesteśmy nastrojeni jak by według jednego kamertonu, że pomiędzy nami istnieje wspólność uczuć i odczuć, które w pewnych momentach wywołują jednakowe odruchy i do jednych świadomych prowadzą czynów.

Mówimy: „naród obudził się do czynu”. Istotnie, budzimy się do czynu my wszyscy. Każdy z nas tego czynu pragnie, a pojedyncze nasze wole, promieniując i zestrzelając się „w jedno ognisko”, stają się wolą narodu.

Od istnienia tej woli potencjalnej w narodzie, od siły jej napięcia, od zdolności jej do przetwarzania się w energię kinetyczną, twórczą, zależy rozwój narodu.

Rozwój ten jest wypadkową ideałów, pragnień i dążeń, ożywiających zbiorowość.

Tak zwykle mówimy.

Ale zbiorowość sama przez się nie posiada żadnej siły psychicznej. Siłę tę tworzy treść naszych dusz. Każdy z nas jest tu współczynnikiem. Każdy z nas jest współtwórcą tego, co naród zdobywa lub traci.

Sława narodu spada na nas wszystkich i każda dusza otrzymuje przynależną sobie jej część. Tak samo nieszczęścia narodowe są udziałem wszystkich.

Ten podział plusów i. minusów życia narodowego dokonywa się od stuleci i przechodzi z pokolenia na pokolenie, tak, że wszyscy, żyjący dzisiaj, członkowie narodu są zarówno uczestnikami jego sławy (dobra), jak uczestnikami jego nieszczęść (zła).

Jesteśmy obarczeni dziedzicznie w jednym i drugim kierunku.

Popularnie mówimy, że „umarli rządzą nami”. W życiu narodu znajduje to potwierdzenie na każdym kroku. Czyny pokoleń poprzednich rozstrzygają niejedną kwestię aktualną, co do której mamy złudzenie, że rozstrzygamy ją sami, według naszego widzenia rzeczy.

Logika dziejów jest nieubłagana. Za winy przodków pokutują następcy i, odwrotnie, zasługi przodków gotują pomyślność następcom. Stąd płynie wysoka odpowiedzialność każdego pokolenia za to, czego to pokolenie dokona. Potomność wzywa pokolenia kolejno na sąd i albo je błogosławi, jeżeli życie i praca ich byty twórcze, albo przeklina, jeżeli działanie ich przyniosło narodowi szkody.

Tak błogosławimy pokolenia, które doprowadziły Polskę do rozkwitu, sądzimy surowo te, które pozwoliły na jej upadek, bo nie umiały jej obronić.

Jest to zupełnie usprawiedliwione.

Jeżeli byliśmy w przeszłości państwem wielkim i potężnym, jeżeli Polsce XVI-go wieku kłaniał się nisko Zachód i Wschód, to dlatego, że przodkowie nasi, założyciele i budowniczowie państwa polskiego, owi dawni Polacy, których „duma i szlachetność” w całym świecie znalazły uznanie, mieli dusze, ożywione pragnieniem rozszerzenia i umocnienia ojczyzny. Ojczyzna ta rozszerzała się i nabierała mocy w miarę rozszerzania się i umacniania ich dusz. Gdyby te dusze były słabe i wątłe gdyby wśród Polaków ówczesnych nie było Bayard’ów na miarę Zawiszy Czarnego z Garbowa, gdyby jednostki myślały wyłącznie o sobie, a niezdolne były do ofiary mienia i krwi na rzecz ojczyzny, jako wspólnego dla wszystkich dobra, to Polska nie osiągnęłaby ani swojej potęgi mocarstwowej ani tego wysokiego rozwoju kulturalnego, który był potęgi tej następstwem, a który zdumiewa nas dzisiaj swoją siłą i dostojnością.

I odwrotnie. Gdyby nie brak jakichkolwiek ideałów wyższych wśród szlachty, jako narodu, w epoce saskiej, gdyby nie egoizm stanowy tej warstwy, która, „jedząc, pijąc i popuszczając pasa”, ugrzęzła w marazmie, gdyby nie jej pacyfizm wówczas, kiedy sąsiedzi zbroili się i łakomie spoglądali na ziemie polskie, państwo polskie nie byłoby w wieku XVIII-ym upadło. Naród dałby odpór najazdowi obcemu i obroniłby swoją niepodległość. Potrójny fakt rozbiorów byłby niemożliwy.

Jest wiele tłumaczeń tego nieszczęścia dziejowego Polski. Wszyscy jednak historycy, i nasi i obcy, godzą się na jedno, że nieszczęście to przyszło w chwili upadku kultury w Polsce. I to jest dla nas ważne.

W rzeczy samej, jeżeli wiek XVII-ty zestawimy z tym, co było w Polsce za Jagiellonów, to stwierdzimy z łatwością upadek na każdym polu — jakby wyraźny odpływ energii twórczej z duszy narodu, niemal jej zanik zupełny.

Minęły nie tylko czasy całej plejady świetnych pisarzy Złotego wieku, ale minął również wiek sławnych statystów, w których szeregu Jan Zamoyski był ostatnim z nim jakby zstąpił do grobu geniusz polityczny polski.

„Idea jagiellońska”, postawiona od w. XV-go, jako program państwa, a odczuta przez ogół szlachty, jako „misja narodu”, likwidowała się w przerażająco szybki sposób od śmierci Batorego.

I oto zamiast potężnego Związku państw, sięgającego od Bałtyku po ciepłe morza południa, zamiast tej olśniewającej na swój czas koncepcji, która wyprzedziła o lat 500 głośną naumannowską koncepcję „Europy środkowej”, widzimy Polskę, kurczącą się w swoich aspiracjach i dążeniach politycznych, uwikłaną w politykę słabości i bierności, odsuwaną lub usuwającą się dobrowolnie od udziału w rozstrzyganiu wielkich zagadnień ówczesnych.

Już sam fakt, że Polska w zaraniu wieku XVII-go nie wzięła udziału w wojnie trzydziestoletniej, która zamknęła jedną a otworzyła drugą epokę dziejów europejskich, rzuca światło ujemne na jej politykę ówczesną.

Państwo polskie, stojąc na uboczu, zachowując neutralność i patrząc obojętnie na upadek Czech po bitwie Białogórskiej, tym samym już przyczyniło się do wzrostu potęgi Habsburgów na swoją własną szkodę w przyszłości.

Od tej chwili Jeremiaszowe przepowiednie Skargi zaczynają się spełniać. Zewnętrzne i wewnętrzne stosunki Polski psują się. I tu i tam występuje na jaw zgorzel narodu.

Wystarczy wziąć do ręki satyry Krzysztofa Opalińskiego, aby przekonać się o tym.

Satyrykowi temu zazwyczaj zarzucamy nadmierny i nieusprawiedliwiony pesymizm.

Istotnie stan moralny ówczesnego społeczeństwa polskiego wychodzi z pod jego pióra bez jednego światła. Ale nie da się zaprzeczyć, że wszystkie wady i przywary, które wylicza Opaliński, nie były wyssane przez niego z palca. Wiele z nich istnieje dotychczas i wiele z nich ujawniło się natychmiast po odzyskaniu przez naród niepodległości. Moralizujący społeczeństwo publicysta współczesny może pełnymi garściami czerpać z Opalińskiego i nikt go już dzisiaj o przesadę nie pomówi.

Cała więc przesada Opalińskiego polega jedynie na tym, że obok tych wad nie wskazywał on na współrzędnie istniejące z nimi zalety, że wyjaskrawiał i generalizował to, co inni tuszowali i sprowadzali do miary właściwej, rozumiejąc, że dusza narodu posiada i musi posiadać nie tylko swoje cienie ale i światła, bo bez świateł niema cieniów, że więc prawdy szukać należy przez ich połączenie, a nie przez oddzielenie jednych od drugich.

Że światła te istniały, o tym świadczy nie tylko fakt, że naród potrafił odeprzeć wówczas fale zalewającego Polskę „potopu” kozackiego i szwedzkiego, że przeciwstawił zdradzie Opalińskiego i Radziwiłłów czystą i nie znającą kompromisów ideę Stefana Czarnieckiego, ale również i to, że znalazłszy się w sto lat potem na rubieży upadku, ocknął się i zrozumiał potrzebę reformy. Za późno, ale zrozumiał.

I tu mamy do czynienia z faktem, który zmów pozwala nam stwierdzić, jak bliski zachodzi związek pomiędzy kulturą narodu a jego życiem w innych dziedzinach.

Oto ideę Konstytucji 3-go maja oraz ideę walki o „wolność, całość i niepodległość” naród zawdzięczał temu odrodzeniu nauki i literatury, które nastąpiło w epoce stanisławowskiej.

Gdyby nie Konarski, który „odważył się być mądrym”, gdyby nie świetne grono pisarzy stanisławowskich z genialnym biskupem warmińskim na czele, naród polski byłby zginął wraz z państwem polskim.

Tymczasem państwo przestało istnieć, ale naród żył i rozwijał się dalej.

W okresie naszej niewoli politycznej mieliśmy tylko jedno oparcie, jedną ostoję — w kulturze narodowej. Ona wytrzymała wszystkie ciosy i ona obroniła nas przed zupełną zagładą.

Gdyby nie miała w sobie tej siły, w jaką uposażyła ją epoka stanisławowska, gdyby korzenie jej nie tkwiły głęboko w duszy narodu, gdyby przywiązanie tego narodu do wytworzonych przez siebie wartości było mniejsze, nie do odrobienia byłyby następstwa rozbiorów.

Panowanie Augusta III-go, pozornie szczęśliwe, bo zapewniające narodowi pokój i dobrobyt, było w istocie nieszczęściem, którego miarę oceniły dopiero pokolenia późniejsze. I na odwrót — nieszczęśliwe panowanie Stanisława Augusta, zakończone tragicznie dla Polski i dla niego, dało narodowi zgoła nieprzewidzianą siłę do walki o swoje prawa do odzyskania niepodległego bytu.

Wielkie zwycięstwo, jakie odniosła dusza narodu polskiego na przestrzeni półtorasetletniego zmagania się z obcymi wpływami, jest dziełem kultury narodowej.

Jej siła uczyniła nas wewnętrznie bardziej spoistymi, niż przedtem. Ona scementowała nas w naród nowoczesny. Ona uposażyła nas w oręż nie do odebrania, to znaczy, w te czynniki moralne, za których pomocą mogliśmy skutecznie walczyć z najazdem zbrojnym wrogów nawet wówczas, kiedy nam przemoc ostatni zabrała karabin. Ona wreszcie zmusiła naszych nieprzyjaciół do zrezygnowania z czasem z planów i dążeń germanizacyjnych i rusyfikacyjnych.

Nic innego, tylko ten związek wewnętrzny, który istniał pomiędzy nami, jako członkami jednego narodu, ocalił nas.

Gdybyśmy byli, jak owa łoza z bajki, łamani pojedynczo, każdy z osobna w swojej duszy, opór nasz nie byłby tak silny, jak opór dusz polskich, splecionych wspólnym uczuciem w jedną duszę, wytrzymałą na wszelkie zamachy i przeciwstawiającą sile nacisku wrogów jednolitą siłę psychiczną narodu.

Siła ta miała swoje źródło we wspólności łączących nas przeżyć. Te przeżycia, zmagazynowane w naszych duszach, to owa polskość niezniszczalna, potężna, wprawiająca w zdumienie rządy prześladowcze.

Ona to sprawiła, że Litwa, w krwi utopiona przez Murawjewa i przydeptana jego butem do ziemi, po latach zapisuje się w dziejach martyrologii polskiej sprawą Krożańską.

Ona wywołała także w Wielkopolsce czyn zbiorowy dzieci wrzesińskich, które przed całym światem zaprotestowały przeciw gwałtowi przemocy pruskiej i zaświadczyły o życiu narodu.

Ona wreszcie w okresie najsurowszych prześladowań rządu rosyjskiego dawała społeczeństwu w Królestwie Polskim możność odpierania ciosu za ciosem.

Dzięki niej, rusyfikacja spływała z dusz polskich podobnie, jak woda spływa z oliwą natartego ciała. Lata, spędzone w szkole apuchtinowskiej, przymusowe używanie w tej szkole języka obcego, znieprawiająca działalność pedagogów, przysyłanych do naszego kraju z nad Wołgi i Karny, wszystko to nie tylko nie wydało spodziewanych wyników, ale, przeciwnie, wywołało tym żywszą i tym płodniejszą w następstwa reakcję uciśnionej polskości.

Młodzież już na ławie szkolnej organizowała się do walki, biorąc wskazówki od bohaterów narodowych i szukając wzorów dla siebie na męczeńskim szlaku pokoleń poprzednich.

Od konfederatów barskich poprzez wszystkie nasze powstania szła pomiędzy pokoleniami łączność. Czuliśmy się związani za pomocą tradycji ze wszystkim, co było w Polsce szlachetne, górne i zdolne do poświęceń.

Dusza zbiorowa ostatniego pokolenia — tego najszczęśliwszego ze wszystkich pokoleń porozbiorowych, któremu przypadło w udziale doczekać wskrzeszenia niepodległego bytu Ojczyzny — kształciła się więc i urabiała na bogatym materiale tradycji narodowych i zdobywała wyższy stopień samowiedzy narodowej tam, gdzie świadomość tych tradycji była większa. Była zaś ona większa tam, gdzie kultura głębiej zapuściła swoje korzenie, gdzie rozrastała się i szerzyła swobodnie. Więc wśród warstw inteligentnych narodu. Na te warstwy spadł też w tym okresie cały ciężar walki i lwia część ofiar, jakie naród musiał w tej walce ponosić.

I znów jesteśmy na tropie tego bliskiego, nie rozerwalnego związku, jaki zachodzi pomiędzy kulturą narodu a jego życiem, jego zdolnością do życia.

Badając dzisiaj złożony proces naszego zmartwychwstania politycznego, z łatwością dojdziemy do wniosku, że zanim stało się ono faktem fizycznym, było już faktem moralnym w dziesiątkach tysięcy dusz polskich.

Wynik wojny europejskiej i jej finał — traktat Wersalski — dały tylko sankcję międzynarodową temu, co w narodzie polskim istniało już na wiele lat przed wojną, jako uzasadniony postulat psychologiczny.

Oglądając się za siebie, widzimy na schyłku wieku XIX-go początek wielkiego ruchu renesansowego w Polsce.

Kultura polska odradza się w tej epoce.

Po depresji, jaka ogarnęła naród, zakuty w potrójne dyby niewoli, przychodzi błogosławiona reakcja. Następuje rozkwit literatury, sztuki i nauki polskiej. Zjawia się szereg wielkich pisarzy i plastyków, których imiona przekraczają granice etnograficzne Polski i dają znać światu o tym, że Polska istnieje, że Polacy są żywym narodem.

Ten wybuch talentów był świadectwem ocknienia się duszy narodu. Zrzucała ona z siebie pęta niewoli, rozkuwała się sama, prężyła skrzydła do lotu i mierzyła tam, dokąd mierzyły dusze wolnych narodów — równa im, nie gorsza i nie mniejsza od nich.

I od tej chwili stawało się z każdym dniem coraz jaśniejszym i widoczniejszym, że naród, którego drzewo kultury tak kwitnie i owocuje, który rozwija się wszechstronnie i śmiało staje do współzawodnictwa z innymi, już zdobył sobie niepodległość w świecie ducha.

Wielkim manifestem tej niepodległości była twórczość Wyspiańskiego, którego geniusz stanął na granicy czasów odchodzących z nadchodzącymi, aby we wróżebnym jasnowidzeniu ukazać nam zorzę zmartwychwstania.

W Europie nie zdawano sobie z tego sprawy.

Jedne Niemcy co liczyły się z tym faktem i nie przeoczały rosnącej w oczach lawiny ducha polskiego. Jedna publicystyka niemiecka dzwoniła na alarm z powodu „niebezpieczeństwa polskiego”.

Dla tych, którzy tego nie widzieli, bo nie mieli z duszą narodu bliższego czucia, fakt zmartwychwstania Polski był faktem nieoczekiwanym, owym „cudem”, który olśniewa i zdumiewa oczy.

Tymczasem geniusz dziejów, jak tego uczy doświadczenie, nie improwizuje nigdy swoich wyroków. Przygotowuje on stopniowo narody do wypełnienia ich misji, prowadzi je, zmusza do pracy i wysiłku i niczego nie daje za darmo.

Naród polski nie otrzymał też niepodległości politycznej, jako daru mocarstw, których przedstawiciele zebrali się w Sali Zwierciadlanej pałacu wersalskiego, ale wypracował ją w sobie i zdobył naprzód ofiarą i poświęceniem pokoleń poprzednich, potem wysiłkiem i zasługą pokolenia ostatniego, które rozszerzyło pojemność duszy narodowej i wzbogaciło jej treść nowymi wartościami.

W treści tej jednak pozostały jeszcze poważne luki do wypełnienia i dlatego daleko nam do niezamąconej niczym radości i do zupełnego triumfu.

Przeciwnie, czeka nas jeszcze praca bardzo ciężka i na lata cale rozłożona. I o tym powinien wiedzieć każdy Polak, nie odurzony chwilą i jej nastrojami odświętnymi.

Dopóki kulturalne dziedzictwo narodu nie zostanie objęte przez wszystkie warstwy, dopóki kultura polska będzie wysoko strzelającym obeliskiem wśród warstw wybranych, a nie prawidłowo wzniesioną piramidą na szerokich podwalinach ludowych — dopóty spocząć nam nie wolno.

Rozlewność kultury stanowi bowiem o jej sile więcej niż wysoki jej poziom.

Szczyty, tonące w obłokach, jeśli nie są dostrzegalne dla mas, przestają odgrywać rolę drogowskazów w życiu. Żeby iść ku nim, trzeba je widzieć, trzeba rozumieć ich potrzebę i cenić ich znaczenie.

A lud polski do tego jeszcze nie dorósł. Nie widzi on, nie zna i nie ceni skarbu narodowego, jakim jest kultura narodu i dlatego w milionowej masie swojej ciągle jeszcze stoi poza narodem. Tworzy on siłę militarną i podatkową państwa, ale nie jest ani współtwórcą ani spożywcą tych wartości duchowych, bez których życie narodu nie może osiągnąć wyższych szczebli rozwoju, nie może dojść do potęgi i samowiedzy niezatracalnej.

Nie dość jest czuć się na swojej ziemi gospodarzem, nie dość jest czuć się nawet jej obywatelem, spełniającym z wolnej woli wszystkie obowiązki i ponoszącym chętnie wszystkie ciężary — trzeba jeszcze duszą wrosnąć w całość życia narodowego, ogarnąć ją i świadomie współdziałać w pomnażaniu bogactw niematerialnych którymi karmi się dusza narodu. Bogactwo to, nagromadzone przez wieki, wymaga ciągłych zasileń, ciągłych wkładów, aby wiekom jeszcze wystarczyć mogło.

Szlachta polska, która była dotychczas przez nagromadzone w sobie zasoby kultury narodowej jej wykładnikiem na wewnątrz i na zewnątrz narodu — tę rolę swoją reprezentacyjną już skończyła lub kończy. Naród rozrósł się i rozszerzył poza nią. Ściskające go klamry wyłączności stanowej pękły. Do narodu ławą wchodzi lud włościański i robotniczy z dużym zasobem rodzimej tradycji, ale bez wyższej kultury, która tradycjom tym nadaje kształt i polot, przetwarzając je w siłę psychiczną narodu.

W ten sposób dusza zbiorowa polska ulega przeobrażeniom. Pojemność jej rozszerza się w oczach, a do nasycenia jej brak tworzywa, dostępnego dla mas, nieprzygotowanych dostatecznie do wchłonięcia w siebie tego, co wyprodukowały na użytek narodu szczyty kulturalne w dziedzinie uczucia i myśli.

Stąd pozorne obniżenie się poziomu kultury narodowej w całym społeczeństwie, co jest przedmiotem nieustannych dzisiaj utyskiwań.

Utyskiwania te jednak nic nie pomogą. Zamiast narzekań i biadań, trzeba tak zbudować i zmontować nowoczesną dynamomaszynę kultury polskiej, aby wytwarzała ona dostateczną ilość prądu do naelektryzowania mas.

Dopóki to nie nastąpi, masy te będą poza sferą przyciągania ideałów i dążeń wyższej kategorii, ożywiających elitę narodową.

Porozumienie pomiędzy tą elitą a milionami, należącymi do mrowiska narodowego i krzątającymi się pilnie dokoła codziennej swojej pracy, nie jest możliwe na żadnej innej drodze. A porozumienie to jest niezbędne do tego, abyśmy się stali narodem o wykończonej budowie od podwalin do szczytów.

Cementem, który poszczególne części tej budowy spoi, który uczyni je nierozerwalnymi i odpornymi na działanie czynników rozkładowych, wrogich narodowi i zmierzających do wypaczenia jego duszy — jest jego własna, rodzima kultura.

Ona zbudowała naszą przeszłość, ona ocaliła nas od zagłady i ona rozstrzygnie o naszej przyszłości.

Masy powinny o tym wiedzieć i organizować się do pracy i obrony kulturalnej na równi z elitą, w świadomości, że każda dusza polska jest cząstką duszy zbiorowej narodu, która pełnię i rozkwit życia osiągnie nie inaczej, jak przez pełnię i rozkwit psychiczny jednostki, należącej do narodu.

Zdzisław Dębicki