Wreszcie Komisja Europejska zrobiła coś, co trudno skwitować wzruszeniem ramion. W świecie językowych manipulacji, gdzie „kotlet” może oznaczać zblendowaną cieciorkę, a „stek” to soja zabarwiona burakiem, ktoś w Brukseli postanowił: koniec z udawaniem.
KE zaproponowała zakaz używania 29 terminów zarezerwowanych dla mięsa, takich jak „bekon”, „żeberka”, „kurczak” czy „burger”, w odniesieniu do produktów roślinnych. Dla wielu środowisk wegańskich to atak na wolność rynku i rzekome prawo do „językowej kreatywności”. Ale dla zwykłego konsumenta to wreszcie krok w stronę zdrowego rozsądku.
Do tej pory wegańskie lobby robiło wszystko, by sprzedać swoje produkty podszywając się pod to, czego – teoretycznie – nie uznaje. Skoro mięso jest złe, nieetyczne, szkodliwe, to dlaczego wegańskie kiełbasy, pasztety i burgery tak rozpaczliwie sięgają po jego estetykę i nazewnictwo? Bo te słowa mają wartość. Budzą apetyt, przywołują smak dzieciństwa, dają konsumentowi złudzenie, że nie musi rezygnować z przyjemności. Tyle że to już nie marketing – to manipulacja. Nazywanie wytłoczonego tofu „stekiem” to jak nazywanie lemoniady „szampanem”.
Bruksela tłumaczy, że chce „chronić przejrzystość komunikacji” i „umożliwić konsumentom podejmowanie świadomych wyborów”. I w tym, trudno nie przyznać racji. Szczególnie gdy rynek roślinnych zamienników mięsa w Europie rośnie jak na drożdżach – w Niemczech przekroczył już miliard euro rocznie, a trend dynamicznie przyspiesza także we Francji, Holandii i Polsce. Z każdym kolejnym roślinnym produktem w opakowaniu pojawia się etykieta, która z jednej strony akcentuje „bezmięsność”, a z drugiej wabi mięsnym słownictwem. Tego chaosu nie da się już ignorować.
Tym bardziej że Komisja Europejska działa tu wbrew wcześniejszemu orzeczeniu Trybunału Sprawiedliwości UE, który uznał, że państwa członkowskie nie mogą zakazywać używania nazw mięsnych dla produktów roślinnych, jeśli te są odpowiednio oznaczone. A mimo to KE próbuje iść pod prąd. Czemu? Niektórzy sugerują wpływy lobby mięsnego i mleczarskiego, zwłaszcza organizacji Copa-Cogeca, która reprezentuje interesy wielkich producentów rolnych. To możliwe. Ale nie zmienia to faktu, że konsument ma prawo wiedzieć, co kupuje – a nazwa jest równie ważna, jak skład.
Warto też spojrzeć na drugi biegun: Światowa Organizacja Zdrowia już dawno wpisała przetworzone mięso na listę czynników rakotwórczych – obok papierosów. Zwolennicy diety roślinnej powołują się na te dane, domagając się promocji alternatyw. Ale to nie znaczy, że należy na siłę wtłaczać ciecierzycę w formę schabu. Język to nie narzędzie propagandy. Jeśli weganizm ma być świadomym wyborem, to niech będzie także uczciwy w warstwie komunikacyjnej.
Nie chodzi o walkę z weganami. Chodzi o prostą uczciwość. Jeśli odrzucasz mięso, to miej też odwagę odrzucić jego symbolikę. Nazywaj swoje produkty po swojemu. Buduj nową tożsamość kulinarną, a nie żyj na plecach tej, którą rzekomo krytykujesz. Bo dopóki wegański „boczek” to w rzeczywistości przesmażony plasterek kokosa, dopóty jest to teatr – nie transparentność.
Dlatego – choć to rzadkość – Komisji Europejskiej należą się brawa. Przynajmniej za próbę przywrócenia rozsądku tam, gdzie logikę zastąpił marketing. Jeśli roślinne jedzenie ma być przyszłością, niech stanie na własnych nogach. Bez mięsa. I bez mięsa w nazwie.