Trudno nie zacząć tego tekstu od słowa: oburzenie. Obława Augustowska była największą powojenną zbrodnią na ludności polskiej, przeprowadzoną przez Sowietów i współpracujące z nimi jednostki Ludowego Wojska Polskiego. Fakt, że dziś polska (niestety obecnie tylko dlatego, że działająca w Polsce) instytucja – Instytut Solidarności i Męstwa im. Witolda Pileckiego – publikuje tweety, które zdają się tę zbrodnię relatywizować, jest nie do przyjęcia.
Na oficjalnym profilu Instytutu pojawiły się niedawno wpisy dotyczące roli porucznika Maksymiliana Schnepfa w Obławie Augustowskiej. Jeden z nich głosi:
„Porucznik Maksymilian Sznepf dowodził jednostką ludowego WP o wielkości 110–160 żołnierzy, która zatrzymała 22 osoby, z których część nigdy nie wróciła do domu. W Obławę zaangażowanych było 45 000 żołnierzy, udział jednostki Schnepfa stanowi jedynie 2 promile tych sił.”
To jest próba przerzucania odpowiedzialności. W języku potocznym: zasłanianie się procentami. Zatrzymali „tylko” 22 osoby, z których część „nigdy nie wróciła do domu”? Nawet gdyby była to jedna osoba, byłoby to zbrodnicze. A tu mówimy o dziesiątkach ofiar, ludzi zamordowanych i pogrzebanych w nieznanych miejscach. Nie chodzi więc o statystyki, lecz o zasadę: czy polska instytucja państwowa może dziś usprawiedliwiać jakikolwiek udział w zbrodni, zasłaniając się liczbami?
Kim jest dyrektor Instytutu? Biografia Krzysztofa Ruchniewicza
Dyrektorem Instytutu Pileckiego od 2024 roku jest prof. Krzysztof Henryk Ruchniewicz. Niemcoznawca, laureat nagród przyznawanych przez niemieckie instytucje. Wśród nich Krzyż Zasługi na Wstędze Orderu Zasługi RFN za „zaangażowanie na rzecz przyjaźni polsko-niemieckiej”. Czy osoba, której kariera naukowa jest silnie związana z Niemcami, powinna kierować instytucją badającą zbrodnie sowieckie i niemieckie?
Prof. Ruchniewicz pełnił też funkcję pełnomocnika ministra spraw zagranicznych ds. polsko-niemieckiej współpracy społecznej. Zawodowy punkt ciężkości wyraźnie przesuwa się tu w stronę polityki zagranicznej, nie zaś upamiętniania polskich ofiar. Czy osoba o takim profilu nie powinna zachować szczególnej ostrożności, komentując delikatne sprawy jak Obława Augustowska? Czy nie powinien właśnie on stać na straży faktów, a nie tłumaczyć rolę por. Schnepfa?
Rzecznik prasowy i jego powiązania rodzinne
Sprawy nabierają dodatkowego smaku, gdy przyjrzymy się rzecznikowi prasowemu (a więc osobie nadzorującej zespół odpowiedzialny za m.in. obsługę mediów społecznościowych) Instytutu, Janowi Gebertowi. Jest on wnukiem Bolesława Konstantego Geberta, znanego działacza komunistycznego i agenta sowieckiego wywiadu w USA. Dziadek Jana Geberta wzywał do poparcia ZSRR już w 1939 roku, agitował przeciwko Polsce, pracował na rzecz Moskwy. Bolesław Gebert był nie tylko członkiem Komunistycznej Partii USA, ale także uczestnikiem XII Plenum Kominternu w Moskwie, z której wrócił z nowymi instrukcjami dotyczącymi działalności wywiadowczej i propagandowej. Po deportacji ze Stanów Zjednoczonych znalazł się w Polsce, gdzie kontynuował działalność polityczną. Uczestniczył w strukturach władzy PRL-u, pełniąc m.in. funkcję ambasadora w Turcji.
Ojciec Jana, Konstanty Gebert, znany pod pseudonimem „Dawid Warszawski”, również odcisnął swój ślad w polskim życiu publicznym. Był publicystą „Gazety Wyborczej”, współtwórcą Żydowskiego Uniwersytetu Latającego oraz redaktorem miesięcznika „Midrasz”. Jego działalność koncentrowała się wokół tematów mniejszości żydowskiej, liberalizmu oraz praw człowieka.
Czy szerokiej opinii wiadomo, kto dzisiaj kształtuje komunikację Instytutu Pileckiego? Współczesne powiązania rodzinne mogą nie mieć bezpośredniego wpływu na decyzje zawodowe, ale kontekst polityczno-historyczny, jaki one niosą, nie jest bez znaczenia. Kiedy Instytut Pileckiego, kierowany przez osobę z silnymi niemieckimi powiązaniami, a reprezentowany przez rzecznika o takich rodzinnych korzeniach, zaczyna publikować relatywizujące tweety o Obławie Augustowskiej, trudno nie zadać pytania: co się właściwie dzieje?
Czym była Obława Augustowska?
Dla porządku przypomnijmy fakty. W lipcu 1945 roku na terenie Puszczy Augustowskiej, Sejneńszczyzny i okolicznych miejscowości Sowieci, wspierani przez jednostki Ludowego Wojska Polskiego i UB, przeprowadzili wielką obławę na żołnierzy Armii Krajowej i innych antykomunistycznych formacji niepodległościowych. Celem operacji było wyeliminowanie ostatnich ognisk oporu wobec nowo wprowadzanego systemu komunistycznego. Szacuje się, że zatrzymano ponad 7 tysięcy osób, z czego około 600 uznano za zaginione bez wieści. Istnieją przesłanki, że zostali oni rozstrzelani i pochowani w nieznanych miejscach. Były to osoby w większości młode, aktywne społecznie, żołnierze podziemia, ale także osoby zupełnie niezwiązane z konspiracją, które znalazły się w nieodpowiednim miejscu i czasie.
Operacja miała charakter pacyfikacji. Ludność cywilna była zastraszana, dochodziło do aresztowań całych rodzin, grabieży mienia, a także brutalnych przesłuchań i tortur. Szczególnym dramatem rodzin ofiar jest fakt, że do dziś nie odnaleziono większości grobów osób zaginionych. Rosja odmawia udostępnienia dokumentów mogących rzucić światło na tamte wydarzenia. Tym bardziej każda próba minimalizowania udziału kogokolwiek w tej zbrodni wydaje się nie tylko niestosowna, ale wręcz skandaliczna.
Sprawa jest jasna
Kiedy Instytut, który powinien być strażnikiem pamięci o ofiarach komunizmu, zaczyna mówić o „tylko 2 promilach sił” – trzeba głośno powiedzieć: nie tędy droga. W Muzeum Pamięci Ofiar Obławy Augustowskiej nie znajdziemy dziś żadnej informacji o poruczniku Schnepfie. Dlaczego? Bo oficjalna narracja zdaje się iść w stronę przemilczania niewygodnych faktów.
Jeżeli dodać do tego wspomniane personalia dyrektora i rzecznika prasowego Instytutu, całość zaczyna wyglądać nie jak przypadek, ale jak konsekwentna polityka komunikacyjna. Historia Obławy Augustowskiej to nie jest temat do statystycznych gierek. To nie jest sprawa do odcinania się od „bieżącej walki politycznej”, jak głosi jeden z tweetów Instytutu. To jest polska tragedia, którą należy badać uczciwie, a nie relatywizować. W tej sprawie milczenie oznacza przyzwolenie. Dlatego ten tekst powstał: żeby milczenia nie było.