Idea a doktryna
Bezetyczna polityka „brudnych dróg”, która przeżarła całe życie publiczne XVIII i XIX w., doprowadziła do tego, że spośród polityków rzadko kto wierzył w cokolwiek. Sceptycyzm, a właściwie sceptyczny cynizm, stał się ozdobą polityka. Gra całych stronnictw politycznych bywała naigrawaniem się ze wszelkich wierzeń. Sukces polityczny, czy partyjny, a często nawet osobisty stawał się jedynym miernikiem wartości haseł, rzucanych w tłum. Zwłaszcza w ustroju demokratycznym, lecz nie tylko w nim, osiągnięcie poklasku „ludu”, co obiecywało zwiększenie kredytu danej grupy politycznej, przyświecało politykom, jak drogowskaz w ich codziennej drodze. Wodzić „lud” za nos — oto był dowód najwyższej politycznej zręczności. Skoro zaś wszelka etyka skazana została w świecie politycznym na wygnanie, tedy kłamstwo, a nawet oszczerstwo weszło do codziennego arsenału stronnictw, oszustwo zaś wobec własnych zwolenników stało się ulubionym sportem. Byle zręcznym chwytem rozłożyć przeciwnika w opinii „ludu”. Demokracja, oparta już w swych doktrynach na kłamstwie i oszustwie, zrodziła stałe, celowe okłamywanie „ludu”, czyli demagogię.
Wtajemniczeni „bracia” gardzili tłumami „profanów”, toteż nabierali „lud”, to bożyszcze demokracji, bez najmniejszego skrupułu. Im sprytniej, im bezczelniej, tym lepiej. Po cóż rządzeni mieli sobie zdawać sprawę, że rządzący myślą tylko o własnych korzyściach, a co najwyżej o korzyściach własnego, bezetycznego, tajnego związku, zaś nie tylko cały „lud”, ale także własnych niewtajemniczonych zwolenników uważają tylko za mierzwę pod urodzaj własnych plonów? Rządzący nie wierzyli w nic; nic nie pragnęli urzeczywistnić, prócz własnej władzy. Cała ich działalność zmierzała tylko do tego, by się przy władzy utrzymać i zachować jej korzyści. Jedynym ich prawdziwym programem było tak ułożyć stosunki ustrojowe i polityczne w państwie, aby odebranie im władzy stało się jak najmniej prawdopodobne. Cała ich działalność polityczna usiłowała zrealizować ten program w taki sposób, by „lud” te akty polityczne uważał za dokonywane w jego własnym interesie. Trzeba więc było masom ludowym zasadzić głowy chwastami spopularyzowanych doktryn, by oddalić je jak najbardziej od przyrodzonego ludziom prostym zdrowego rozsądku; trzeba było jak najwięcej rozszerzyć „uświadomienie” klasowe lub partyjne. Człowiek prosty, naszpikowany aż po czubki włosów chytrymi broszurkami, nie spostrzegał się nawet, kiedy zatracał ostatnie odruchy samodzielnego rozsądku i oddawał się bez reszty demagogom, którzy tym naiwnym „profanem” całą duszą pogardzali. Po prostu mścili się na nim tą pogardą za to, że na stałe okłamywanie go musieli zużywać tyle wysiłku. Wynajdywanie najzręczniejszych metod tego okłamywania, szkolenie pomocników, czyli agitatorów lub instruktorów partyjnych, pochłonęło lwią część „pracy” polityków. Cały ciężar politycznej działalności padł na codzienne, drobne posunięcia, na większe lub mniejsze szacherki. Taktyka stała się programem.
Zależnie od okoliczności program utrzymania się przy władzy lub program jej osiągnięcia realizowane bardziej brutalnie, albo bardziej delikatnie. Gdy rządzącym zdawało się, że mogą sobie na to pozwolić, dławili wszelki sprzeciw siłą; gdy pragnący zdobyć władzę mniemali, że są dostatecznie silni, nie cofali się przed zamachem gwałtownym, mającym doprowadzić ich do steru. Gdy atoli jedni i drudzy czuli się za słabi do działalności zdecydowanej, wówczas starali się pojednać chwilowo z zagrażającym im przeciwnikiem; zawierali kompromis. Czasem, zwłaszcza w ustroju republikańsko-parlamentarnym, dwa lub więcej ugrupowań, do siebie zbliżonych, zawierało ze sobą kompromis taktyczny, by wspólnymi siłami dojść do władzy. Istotą takiego kompromisu bywał podział łupów; podział władzy i jej korzyści. Wówczas ugrupowania drobne, lecz stanowiące „języczek u wagi”, wynosiły do swej spiżarni politycznej nieproporcjonalnie wiele. W jawnym ich interesie leżało, by żaden rząd parlamentarny nie mógł się bez ich głosów obejść, by parlament nie posiadał zdecydowanej większości. One to w ustroju demokratycznym troszczyły się o to, by polityka rządu kroczyła drogą jak najbardziej pozbawioną wyrazu, by szła po linii „środka”; ten „środek” rządy demokratyczno-wolnomularskie lubiły podnosić do godności zasady, że przypomnę tylko „le juste milieu” Ludwika Filipa we Francji. Kompromis stały między doktrynami demokracji, a obrońcami konserwatywnymi ancien regime’u stał się nałogową wytyczną tej rewolucyjnej monarchii.
W pojęciu XIX w. i jego epigonów kompromis polityczny – to nie rezygnacja jakaś, choćby chwilowa, z zasad czy założeń jakiejś grupy politycznej; bo, Bogiem a prawdą, takich świętych, nietykalnych zasad, czy założeń te grupy wcale nie posiadały; kompromis – to po prostu chwilowy sojusz między grupami zbliżonymi, (choćby to byli nawet konserwatyści i socjaliści lub skrajni ludowcy, jak to widywaliśmy w b. Galicji), albo chwilowe zawieszenie broni między przeciwnikami. Ceną tych sojuszów i zawieszeń broni – to nie żadne ofiary zasadnicze, lecz po prostu podział skóry na baranie, na bezbronnym „profanie”, podział władzy i wpływów między danymi ugrupowaniami. Oto istotny sens masońskiego kompromisu. Toteż utarło się, że wolno bez ujmy dla głoszonych przez siebie haseł zawierać dziś z kimś kompromis, a jutro wolno go wygolić i zawrzeć przeciw niemu sojusz z jego nieubłaganym przeciwnikiem. Etyka kupiecka, sformułowana w Talmudzie, zadomowiła się w życiu politycznym, wypranym z etyki chrześcijańskiej.
Nawet w chwilach, gdy wypadki zewnętrzne zagroziły bytowi państwa, gdy w całym narodzie budziła się instynktownie chęć zawieszenia walk politycznych, rządy i stronnictwa, oparte o loże, nie umiały się zdobywać na nic lepszego, jak na „koalicję stronnictw” i na „rządy koalicyjne”; formacjom tym wolno było trwać tak długo, póki zerwanie koalicji groziło każdemu stronnictwu utratą popularności, a więc klęską. Istotą takich rządów koalicyjnych był znowu kompromis, tym różniący się od tych, o których mówiłem wyżej, że obejmował sobą większą ilość ugrupowań, o ile możliwości wszystkie. Ale i on polegał na parcelacji władzy i wpływów między uczestników, zaś obrona państwa i narodu przed niebezpieczeństwem schodziła na drugi plan.
Nie chcę przez to powiedzieć, by w poszczególnych politykach nie odzywał się w momentach decydujących głos sumienia narodowego, zaduszonego bezetycznym charakterem codziennej polityki; nie to atoli bywało istotnym powodem kompromisu, wskutek którego powstawała „koalicja” i „rząd koalicyjny”. Walki polityczne zawieszał między sobą szczerze „lud”, podzielony na partie, lecz jego kierownicy czekali z zapartym oddechem, kiedy znowu wolno będzie oddać się bezkarnie temu upajającemu i tak zyskownemu zajęciu. Ledwo tylko minęło niebezpieczeństwo, wymuszony kompromis pękał, jak licho sklecona obręcz, a rząd koalicyjny rozlatywał się od razu. Stronnictwa z całą skwapliwością zdejmowały nałożony im kaganiec.
Może być, że zbytnio zaczerniłem obraz. Niewątpliwie na tle ogólnej rozpusty uwydatniały się plamy jaśniejsze; politycy są także ludźmi i nie zawsze potrafią się otrząsnąć z „przesądów” etycznych i wyzwolić z odruchów, które im dyktuje instynkt narodowy. Nie zapominajmy jednak o tym, że stosunki w Polsce odbiegały pod tym względem niezmiernie nawet za czasów wyuzdanego demokratycznego partyjnictwa od tego, co się działo we Francji, w przedfaszystowskich Włoszech: czy w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, że już ledwo wspomnę państwa południowej, czy środkowej Ameryki. W Polsce bądź co bądź naród zbyt niedawno odzyskał niepodległy byt, by głos poczucia narodowego nie miał kołatać mocno nawet do dusz polityków.
Jest rzeczą charakterystyczną, że ci cynicy polityczni, doszczętnie wyzwoleni z „przesądów”, wlekli równocześnie za sobą przeogromny balast myślowy, pełen niewzruszonych „prawd”. Demokraci i socjaliści nosili ze sobą przez całe życie torby, napełnione po brzegi „prawdami koniecznymi i naukowymi”, które były dla nich ewangelią polityczną, społeczną i gospodarczą. Dziś jeszcze dla najbardziej wykształconego komunisty cytat z Marksa lub z pism Lenina wystarcza, by przeprowadzenie jakiegokolwiek dowodu na swe twierdzenie uczynić czymś zbędnym. Czyżby więc moje twierdzenie o bezideowości polityków należało poddać rewizji?
Spróbujmy się porozumieć co do tego, co nazywamy ideą w życiu politycznym. Istotną cechą idei jest — moim zdaniem — uczuciowy stosunek działacza politycznego do tego celu głównego, jaki przed sobą postawił. Jakiż to stosunek uczuciowy? Może to być umiłowanie czegoś, wyrażające się w chęci budowania i tworzenia, albo nienawiść, znajdująca swój wyraz w chęci rozkładania i niszczenia. Im bardziej krytyczny, im bardziej racjonalistyczny staje się stosunek człowieka do jego własnych uczuć, tym one stają się słabsze; im większy bagaż racjonalistyczny działacza politycznego, im więcej jego podstawowy cel polityczny przepuszczony jest przez filtr rozumu, im więcej poszukuje się dla niego uzasadnienia intelektualnego, tym więcej odbarwia się z pierwiastka uczuciowego, tym mniej jest „ideowy”. (Umyślnie używam tego wyrazu w cudzysłowie, by odróżnić jego dziś powszechnie utarte znaczenie od jego etymologicznego sensu).
Nie znaczy to oczywiście, by stosunek ideowy przekreślał rolę rozumu w życiu politycznym; twierdzę tylko, że właściwość i godziwość naczelnego celu, któremu poświęca swą działalność „ideowy” polityk, nie może być uzasadniana racjonalistycznie pod grozą, że w niwecz się rozwieje uczuciowa treść stosunku. Umiłowanie czy nienawiść ulatniają się pod wpływem analizy rozumowej; analiza par force, na przekór własnym instynktom, rozkłada każdy stosunek uczuciowy, każdą żądzę poświęceń. Działacz polityczny, który by poszukiwał na gwałt dowodów historycznych, socjologicznych, czy ekonomicznych, aby sobie i innym uzasadnić, że istnieje naród i że trzeba działać dla jego dobra, rozkładałby swój uczuciowy stosunek, rozkładałby swą ideę. Są bowiem rzeczy tak proste, że człowiek, obdarzony najbardziej mocarnym intelektem, może je ogarnąć tylko po prostu. Są one tak proste, jak to, co nazywamy zewem krwi, jak miłość ojcowską czy macierzyńska, zawsze ofiarna. „Ideowy” stosunek — to właśnie taki stosunek uczuciowy, przeciwny wszelkim osobistym wyrachowaniom jednostki i urągający nawet jej instynktowi samozachowawczemu, bo niewolący ją do złożenia ofiary z własnego życia czy daniny krwi; to stosunek uczuciowy, unikający analizy rozumowej, bo rozum w rozkładaniu rzeczy prostych jest nieporównanym mistrzem i zawsze wiedzie na manowce. Stuprocentowy racjonalista musi być w życiu politycznym człowiekiem bezideowym.
Czym różni się od idei politycznej doktryna? Oto właśnie swym bezuczuciowym, na wskroś racjonalistycznym charakterem. Doktryna — to po prostu pewne założenia intelektualne, przyjęte jako prawdy bezwzględne, uznane za oczywiste i nie wymagające dalszego dowodu; z „prawd” tych wypływa konieczność logiczna działania w pewnym, ściśle określonym kierunku. Idea jest czymś gorącem, jak promienie słońca, doktryna czymś zimnym, jak blask księżyca. Gdy idea wzdraga się przed logicznym uzasadnieniem, doktryna poszukuje go najchętniej. Gdy idea słabnie, skoro przepuścimy ją przez filtr rozumu, doktryna nabiera rumieńców. Gdy idea, im bardziej brana jest po prostu, tym łatwiej skłania jednostkę do abnegacji i poświęceń, to doktryna im bardziej została uzasadniona intelektualnie, tym łatwiej niewoli człowieka do działania w myśl jej wskazań, bo wiąże z tym działaniem osobisty interes człowieka, albo też wykazuje mu, że znalazł się w matni, z której rozum daje mu jedno tylko wyjście. Idea wymaga wiary, doktryna zaś wymaga… tomów.
Oto kontynuacja rozdziału “Idea a doktryna”:
Teraz każdy zrozumie łatwo, w jakim sensie odsądziłem ogół demokratów, liberałów, socjalistów, komunistów, cały ogół polityków mijającej epoki od ideowości. Byli to ludzie doktryny, wielbiciele skrajnego racjonalizmu, nie umiejący się ruszyć bez rozumowego uzasadnienia swych naczelnych celów politycznych, zaś w głębi duszy sceptycy, nie wierzący właściwie w nic i niezdolni do żadnej abnegacji i poświęceń. Czyż można człowieka bezuczuciowego przekonać choćby najlepszym wywodem rozumowym, że winien poświęcić życie lub powodzenie osobiste na rzecz jakiegoś wyższego celu? Czyż można się dziwić, że intelektualiści, tworzący zawsze główny trzon polityków, przepojeni racjonalizmem swej doktryny, stawali się w życiu publicznym cynikami? Toteż wśród demokratów, socjalistów, komunistów zdolność do ofiar i poświęceń zachowali wyłącznie ludzie prości, mało intelektualni, których rozum nie miał dostatecznej mocy, by rozłożyć do cna uczucie umiłowania lub nienawiści klasowej, które kazało im zmierzać do jakiegoś celu.
Byli jednak intelektualiści, zaliczający się do głosicieli tych doktryn, którym nie sposób odmówić ideowego stosunku do swego naczelnego celu politycznego: byli to niektórzy żydzi, głoszący te doktryny i roznoszący je po świecie ze świadomej lub podświadomej nienawiści do ustroju społeczeństw chrześcijańskich. Ci posługiwali się tymi doktrynami, jako — ich zdaniem — walnym środkiem na rozsadzenie narodów chrześcijańskich, na wtargnięcie nie tylko w głąb ich życia publicznego, ale w głąb ich ducha. W służbie temu celowi gotowi byli do ofiar i poświęceń nawet wtedy, gdy trzeba było własnym przykładem zagrzać chrześcijańskich adeptów do ofiarnego, zdecydowanego działania. Jakkolwiek ci ludzie z natury rzeczy byli tylko pozornymi wyznawcami głoszonych przez siebie doktryn, jakkolwiek istotną sprężyną ich działania była nienawiść do ustroju społeczeństw, wśród których żyli, niemniej przeto byli wśród intelektualistów w szeregach demokratów, socjalistów, czy też komunistów jedynym elementem naprawdę ideowym.
Doktryna mniej wrasta w życie człowieka niż idea. Uczucia są zawsze czymś głębszym, bardziej z człowiekiem związanym niż sądy wyrozumowane, choćby najbardziej przemyślane. Ale dlatego właśnie idee są bliższe rzeczywistości niż doktryny; pochodzą z życia bezpośrednio. Idea polityczna może żyć nawet bez żadnego aparatu umysłowego, nawet wtedy, gdy jest zupełnie irracjonalna; zważmy choćby szaleńczą, lecz stanowiącą jedno pasmo poświęceń działalność anarchistów. Natomiast doktryna wymaga jak największego arsenału umysłowego, by była brana serio.
Wyznawcom idei wystarcza wizja, by zapłonęli wiarą w jej urzeczywistnienie, zwolennikom doktryny trzeba programu, by potraktowali na serio możliwość jej realizacji. Dla doktryny realizacja – to uzgodnienie szczegółów życia politycznego czy ustrojowych z jej wymogami, choćby w sposób naciągany i sztuczny, dla idei realizacja – to przesiąknięcie nią całej rzeczywistości, to jej zbratanie się z całą rzeczywistością codzienną. Doktryna realizuje się przez kompromis z rzeczywistością, idea przez jej duchowe uzgodnienie ze swą treścią. Doktryna buduje rzeczywistość „naukowo”, od szczegółów do całości, idea przetwarza życie od całości ku szczegółom.
Idea sama wyznacza drogę swej realizacji w życiu. Taktyka ideowego polityka czy grupy politycznej – to prosta droga, wiodąca od chwilowej rzeczywistości do wyższego celu; element gry politycznej jest tu daleko bardziej ograniczony, niż przy działaniu politycznym grup bezideowych. Dotyczy to przede wszystkim idei pozytywnych, opartych na umiłowaniu jakiegoś wyższego celu. Idee, czerpiące swą moc z nienawiści, bywały mniej wybredne w wyborze dróg realizacji. Jest to całkiem zrozumiałe.
Doktryna nie przesądza wcale taktyki, zmierzającej do jej urzeczywistnienia. Taktyka może być czymś równoznacznym ze zdradą idei, lecz nigdy nie może być mowy o zdradzie doktryny. Doktryna nie jest bowiem niczym świętym, nie można jej niczym pohańbić; można ją realizować krętymi ścieżkami, podstępem oszustwem. Właściwie i idea, wyrosła z nienawiści, dopuszcza nieetyczne środki walki; jedynie idea, wypływająca z umiłowania jakiegoś wyższego celu, wymaga drogi prostej i szlachetnych środków walki. Byłażby przeto w gorszym położeniu od tamtych? Doprawdy, nie. Przecież mówiłem już przedtem, że etyka chrześcijańska nie oznacza w polityce ani naiwności, ani bezbronności. Nadto posiada jeszcze idea broń, którą nie rozporządza żadna doktryna, w postaci entuzjazmu i ofiarności swych wyznawców. W tym jej potęga. Doktryny więdną, lecz idee zwyciężają w końcu. Z jednej strony ofiary i wyrzeczenia, z drugiej zaś właściwa ludziom ideowym agresywność i śmiałość wiodą ich prędzej, czy później do triumfu.
Między idealizmem, a realizmem politycznym nie ma wcale sprzeczności. Trzeba tylko dobrze się porozumieć, co się myśli, gdy się mówi o realizmie politycznym. Dla doktrynera realizm – to liczenie się z rzeczywistością, jak z kimś obcym, to „podchodzenie” jej, by od niej coś wytargować na rzecz swej doktryny; jeżeli jednak nadarzy się sposobność, to doktryner chwyta rzeczywistość za gardło, by od niej wymusić jak najwięcej gwałtem. Z takim pojęciem realizmu idealista nie ma oczywiście nic wspólnego. Idealista polityczny mieszka niejako w otaczającej go rzeczywistości. Zna ją, jest to jego rzeczywistość, nie jest ona dlań czymś obcym, choćby przeciwstawiał się jej całą siłą uczucia, rozumu i woli. Dla niego realizm polityczny – to tylko trzeźwa ocena terenu, na którym działa i materiału, na którym opiera swą polityczną pracę. Idea, wyrastająca z umiłowania jakiegoś wyższego celu, jest sama przez się czymś realnym, czymś tkwiącym w owej rzeczywistości, którą należy przeistoczyć. Realizm doktrynerski – to handel z istniejącą rzeczywistością, to proceder kupiecki, realizm idealisty – to realizm, właściwy aryjczykom, to postępowanie z rzeczywistością za pan brat, jak z kimś bliskim. Realizm doktrynera – to produkt jego podstępnych i wrogich zamiarów wobec rzeczywistości, realizm aryjski – to produkt zdrowego rozsądku, to prosta ostrożność lekarza, polegająca na tym, że stara się, godząc w chorobę, nie ugodzić równocześnie w chorego.
Realizm doktrynera liczy się z tym tylko, co dostrzeże lub wymaca dzisiaj; ukryte wnętrze tej rzeczywistości jest mu całkowicie obce i niedostępne. Obliczenia jego nie sięgają głębin, nie sondują tych pokładów, które niczym na powierzchni nie zdradzają swojej obecności, choć nie są mimo to mniej realne od zewnętrznie dostrzegalnych. Natomiast realizm idealisty obraca się swobodnie w tych podziemnych warstwach, z nich czerpie najistotniejszą swą treść i na nich opiera nadzieje swego zwycięstwa. Te wartości, nie ujawniające się na powierzchni życia, a przeto dla obcych niedostrzegalne i niemal nieistniejące, te czynniki niewymierne, choć potężne, to niezawodna broń w ręku idealisty politycznego. Jej siły przeciwnik nie docenia, wydobycie jej na jaw – to dla niego kompletne zaskoczenie. Wystarczy tylko przypomnieć pochód faszystów na Rzym, a lepiej jeszcze ogarnięcie władzy przez narodowych socjalistów w Niemczech, choć na tydzień przedtem cała prasa żydowska i socjalistyczna świata promieniała optymizmem i zapewniała swych czytelników buńczucznie, że Hitler – ów biblijny Haman – został już ostatecznie pogrzebany. Triumf idei bywa z reguły niespodzianką dla doktrynerów, piorunem z jasnego nieba, zdarzeniem z czwartego wymiaru.
Imponderabilia mszczą się zawsze na tych, którzy nie umieją ich dostrzec i ocenić ich wagi i na tych, którzy te wartości uczuciowe zuchwale biorą w szulerską rękę, aby ich użyć do jakiejś własnej, fałszywej gry.
Wiedza na usługach polityki
Wolnomularstwo XVIII i XIX w. stworzyło i opanowało wiedzę o specyficznym charakterze i oddało ją na usługi swych doktryn. Celem tych gałęzi nauk, ad hoc stworzonych lub specjalnie propagowanych, było dać wszechstronne podparcie „naukowe” twierdzeniom politycznym, społecznym i gospodarczym, które kierownicy „braterskich” związków pragnęli zaszczepić wszystkim ludziom myślącym. W pierwszym okresie chodziło przede wszystkim o zniszczenie wiary w dogmaty chrześcijaństwa, by poderwać skutecznie wpływ polityczny organizacji Kościoła, który tak wydatnie wpłynął był na bieg dziejów w czasie kontrreformacji. Toteż pierwsze coup „naukowe” miało za zadanie zdyskredytować wierzenia chrześcijaństwa w oczach wykształconego ogółu. Zadanie to spełniała filozofia, która wzięła sobie za cel wykazać niezgodność nauk chrześcijaństwa z wiedzą, a nawet z rozumem ludzkim, czyli ich „zacofanie”. Tę misję wykonywała filozofia „naturalna”, podrzucając społeczeństwom katolickim w miejsce religii chrześcijańskiej i etyki chrześcijańskiej opartą na rozumie „naturalnym” religię „naturalną” i etykę „naturalną”. Nikt zapewne nie ośmieli się dziś przeczyć, że filozofia encyklopedystów stała się potężną bronią na usługach polityki lóż i wywarła rozstrzygający wpływ na wybuch Wielkiej Rewolucji we Francji.
W Niemczech tak samo wybitny wpływ polityczny wywarła filozofia Kanta z jej apriorycznymi sądami, zawartymi w „czystym rozumie”. Doktryna ta ufundowała dzieło jego następców, w szczególności zaś historiozofię Hegla, którego uczniem filozoficznym – nie należy o tym zapominać – był Marks. Historiozofia Hegla umożliwiła właściwemu twórcy doktryny socjalistycznej podparcie teorii o stałej walce klas, będącej rzekomo istotnym sensem dziejów, konstrukcją całego systemu historiozoficznego, opartego o „żelazną konieczność”, która w dziejach ruchu socjalistycznego, a także w jego interpretacji bolszewickiej tak doniosłą gra rolę.
Równie poważną misję do spełnienia przeznaczono w XVIII w. nowopowstałej gałęzi „wiedzy”, nazwanej ekonomią. Już merkantylizm stał się czynnikiem wybitnie politycznym przez umocnienie „oświeconego absolutyzmu”, gdyż oddał w ręce rządzących, którzy właśnie uczuli, że władza ich opiera się li tylko na sile, potężny wpływ na życie gospodarcze państwa w zakresie znacznie większym, niż przedtem. Następca jego, fizjokratyzm, wykonał zadanie inne: uzasadnił on doktrynalnie przerzucenie głównego ciężaru podatków na rolnictwo, a więc na wieś, odciążając w ten sposób miasta i rozwijający się w nich w drugiej połowie XVIII w. przemysł fabryczny. Ułatwił on polityczno-społeczny bunt burżuazji i rozkwit wielkiego kapitału. Dopiero atoli szkoła liberalna w ekonomii, działająca już w okresie rozwoju produkcji fabrycznej i towarzystw akcyjnych, rozpoczęła walkę bezpośrednią, by utorować drogę do panowania w chrześcijańskim świecie lożom masońskim i międzynarodowemu kapitałowi. Doktryna liberalna, wsparta o filozofię „naturalną”, rozgrzeszyła człowieka z wszelkich grzechów, popełnianych z żądzy zysków; już jej ojciec, Adam Smith, profesor etyki „naturalnej”, a więc autorytet w sprawach moralności, rozgłosił, że „dążenie do osiągnięcia jak największego zysku jak najmniejszym wysiłkiem” jest „naturalnym” dążeniem każdego człowieka. Na tej zasadzie etycznej rozpoczęła się orgia wielkiego kapitału, trwająca po dziś dzień, z której korzystają w pierwszym rzędzie żydzi. Później drugi koryfeusz liberalizmu ekonomicznego, teraz już czysty żyd, Dawid Ricardo, poszedł jeszcze dalej, uzasadniając „naukowo”, że jedynie zmniejszenie płac robotniczych może dać przedsiębiorcom zysk, zaś inne środki celu tego nie osiągną. Sens praktyczny takiej „nauki” mógł być tylko jeden: było to niejako wezwanie pod adresem wielkiego kapitału, by w pogoni za jak największym zyskiem, zdobywanym jak najmniejszym wysiłkiem, rozgrzeszonej przez profesora etyki „naturalnej”, szedł jedyną drogą, wskazaną przez „naukę” ekonomii i obdzierał pracowników ze skóry. Aby zaś proletariuszom miejskim, bezbronnym wobec wyzysku, nie zechciało się w przodującej w zakresie przemysłu Anglii uciekać z powrotem z miast na wieś i zmniejszać podaż rąk roboczych, aby przeciwnie zmusić tłum wiejski do dalszego napływu do miast i – w myśl zasady popytu i podaży – doprowadzić do jeszcze dalszego obniżenia płac robotniczych, tedy bankier londyńskiej City bierze się „naukowo” do rolnictwa i tworzy swą teorię „renty gruntowej”, z której wynika niezbicie, że Anglikom nie opłaca się uprawiać własnej gleby, jako mało urodzajnej; dzięki jego teorii i pod jego bezpośrednim wpływem Anglia w połowie XIX w. zniosła cło na zboże zamorskie i położyła własne rolnictwo, stając się krajem jednostronnie przemysłowym.
Tak to doktryny, rozszerzone przez „naukę” ekonomii, przyczyniły się walnie do wypaczenia rozwoju gospodarczego i społecznego narodów chrześcijańskich. Im należy w wielkiej mierze zawdzięczać wyzysk wielkiego kapitału i powstanie mas proletariatu miejskiego. I znowu tym proletariatem opiekuje się natrętnie ktoś obcy. Przecież żyd, Marks korzysta właśnie z doktryny swego współrodaka, Ricardo, by unaocznić swą doktrynę nieubłaganej i nieuchronnej walki klas! Socjalizm, budując swój system ekonomii, nie mógł się obejść bez krańcowych sformułowań liberalizmu.
Do pomocy filozofii i ekonomii nadbiegły pod koniec XIX w. jeszcze nowe „nauki”, jak socjologia, religiologia i „naukowa” statystyka. Tej ostatniej jako nader interesującej broni w walce doktryn z życiem i rzeczywistością warto parę słów poświęcić. Uwielbienie dla cyfry cechowało ów typowy owczy pęd XIX w. i początków XX w. do „naukowości”. W życiu publicznym cyfra stała się dogmatem. Expose rządowe, czy przemówienia wybitnych parlamentarzystów musiały być naszpikowane cyframi. Statystyce „naukowej” przypadło zaszczytne zadanie wyciśnięcia z nieszczęśliwej, bo tak pomiatanej przez doktrynerów, rzeczywistości całej „prawdy”, zaklętej w cyfry. Tymczasem, kto kiedykolwiek parał się naprawdę z cyframi, dostarczanymi przez jakiekolwiek statystyki, ten wie dobrze, jak, operując tym samym materiałem, można swobodnie przy pewnej zręczności dowieść dwóch sobie przeciwstawnych twierdzeń. Statystyka nie jest „nauką”, lecz pomocniczym środkiem administracji państwowej. Trzeba zawsze pamiętać, że papier jest przedmiotem martwym, cyfra statystyczna także, a nawet żywa rzeczywistość skrzeczy nader rzadko głosem dosłyszalnym i posiada anielską cierpliwość. Wybucha i strząsa z siebie objedzonych naciąganą statystyką doktrynerów dopiero wtedy, gdy już przeciągnięto strunę do ostatka.
Jeszcze jedną naukę oddali magowie lożowi w służbę swej polityce: magistram vitae, historię. Po cóż zabrali do swego arsenału czcigodną naukę o przeszłości? Właśnie dlatego, że uchodzi za „mistrzynię życia”. Tak więc spreparowana i zabarwiona doktryną nauka o przeszłości miała uzasadnić teraźniejszość i przyszłość. I oto dostojna mistrzyni życia narodów aryjskich została podstępnie wciągnięta do spelunki politycznej, by apoteozować wśród narodów szczytną rolę wolnomularstwa, lub umacniać doktryny Marksa i jego współrodaków. Fałszowanie przeszłości stało się ulubioną metodą tych „ludzi nauki”.
Propagandowy, polityczny charakter tak nadużytych „nauk” zdradza ostatecznie jej namiętna, broszurkowa popularyzacja. Po prostu wygląda od stu lat tak, jakby koniecznie chodziło o to, by jak najwięcej prostaczków, jak najwięcej „profanów” z tak spreparowanej „wiedzy” skorzystało. Od dziecka pakuje się tak wykoszłowioną wiedzę w bezkrytyczne mózgi maluczkich, by je zagwoździć raz na zawsze. Obeznanie z popularnie podanymi „prawdami” filozofii, historii, ekonomii i socjologii stało się wymogiem „ogólnego wykształcenia”. I o dziwo! Dzieje się to w okresie, gdy jak najdalej posunięta specjalizacja człowieka, tworzenie zeń maszyny „do specjalnych poruczeń”, czyli tak zwanego „speca” stało się najważniejszym zadaniem wykształcenia młodych pokoleń. Po prostu niech ten nieokrzesany „spec”, pełniący służbę niewolnika tak samo w ustroju wielkokapitalistycznym, jak i w ustroju bolszewickim, ma jeden niefachowy promień wiedzy w życiu: ten właśnie, który nastawi mu jego fachowy, jednostronny mózg raz na całe życie i każę mu wszystkie zbrodnie i gałgaństwa naokoło siebie uważać za naturalny, uzasadniony „naukowo” dopust życia społecznego. Jeżeli tak uwierzy, to się nie zbuntuje.
„Spece” nie są niebezpieczni dla żadnego rządu i dla żadnego ustroju. Wystarczy dać im marnie zjeść i licho ich przyodziać, wsadzić na noc pod jakiś dach, a pracują gorliwie. Myślą tylko w wąskich ramach swej codziennej pracy; tam są wprost nieodzowni. Natomiast poza tymi opłotkami nie myślą wcale, albo co najwyżej trwają pod urokiem tego, czego nauczono ich za młodych lat, kiedy wolno im było jeszcze kształcić się „ogólnie”. Nie tylko przecież ustrój gospodarczy, ale powszechna opinia „myślicieli społecznych” podały w pogardę ludzi, wykształconych szerzej; ten człowiek uniwersalny, będący jeszcze ideałem wykształcenia renesansu, otrzymał teraz pogardliwe miano „dyletanta”. Któż będzie się kwapił do rozszerzenia horyzontu swej wiedzy, by zyskać taki przydomek? Przecież wiedza ludzka jest dziś za obszerna, by nawet najgenialniejszy człowiek mógł stać się wielostronnym „specem”! Człowiek, ogólnie wykształcony, nie będzie więc fachowcem w żadnej dziedzinie, a jak takiego „dyletanta” zatrudnić w naszym zmaszynowanym życiu? Uniwersalizm wygnany został sromotnie ze współczesnego życia między złodziejów, którym jednym pozostawiono prawo posługiwania się wytrychem „uniwersalnym”. Kluczem myślowym „speca” można otworzyć tylko jeden zamek; mechanizmy, wymagające do otwarcia bardzo wielu kluczy, dla narodu „speców” muszą, pozostać nieodgadnione. Tajemnica ich otwarcia będzie zawsze wyłączną własnością wtajemniczonych w sekrety tajnych związków międzynarodowych.
Mamy pierwszorzędnych inżynierów, prawników, przyrodników, historyków, pedagogów; iluż jednak mamy ludzi, umiejących myśleć samodzielnie w zakresie nauk technicznych i przyrodniczych, prawniczych, historycznych, pedagogicznych równocześnie? Jeżeli do odcyfrowania jakiegoś podstępnego, wrogiego planu trzeba równocześnie i w równej mierze wiedzy historycznej, gospodarczej, prawniczej, filozoficznej i t.d. – to gdzież się znajdzie taki człowiek? Czy wśród „speców”? Przecież nawet komisja różnych „speców” nie wyłoni z siebie syntezy.
No tak. Specjaliści, czyli – jak się dziś mówi z odcieniem lekceważenia – „spece”, są niezbędni i na nich opiera się codzienne życie narodu. Ale również niezbędni są uniwersaliści, czyli – jak się dziś znowu mówi z pogardą – „dyletanci”. Dopiero ich harmonijna współpraca daje wiedzę w szacie skończonej, syntezę prawdy.
Szata nauki została splamiona przez pokątne związki. Wiedza, zamiast dostarczać ludziom prawdy, otrzymała hańbiące rozkazy i musiała współuczestniczyć w dokonywanym oszustwie. A przecież w oczach aryjczyka wiedza jest czymś dostojnym. Ma ona zaspakajać wrodzoną mu żądzę poznania prawdy, tak obcą ludom, wyrosłym wśród wiedzy tajemnej. Służba na usługach wiedzy – to dla aryjczyka praca z istoty swej bezinteresowna, a tym bardziej beztendencyjna, „sine ira et studio”. Nawet wiedza, stosowana w życiu, nie odziera jej prawd z owego wysokiego, obiektywnego dostojeństwa; to tylko naturalne korzystanie z poznanych prawd. Szacunek dla prawdy jest duszy aryjskiej tak wrodzony, że trudno jej w to uwierzyć, by ktokolwiek ośmielił się fałszować ją bez skrupułów dla jakiegokolwiek celu; stąd to nabożeństwo aryjczyka dla szaty naukowej, w jakiej mu się podaje jakieś twierdzenia, stąd ta, tak pomiatana przez ludy Wschodu, „aryjska naiwność”. Stąd to, tak częste, pytanie: czy to możliwe, by ktoś dla własnych celów hańbił naukę, czyniąc z niej dziewkę publiczną na usługach swej żądzy panowania nad innymi? A tymczasem inne ludy, innego typu ludzie nie odczuwają tutaj żadnych skrupułów.
Chcę uniknąć nieporozumień. Nie przemawiam wcale przeciw używaniu wiedzy w polityce, lecz jedynie przeciw jej nadużywaniu, jej gwałceniu dla doraźnych celów. A zarazem przeciw mobilizacji całego rusztowania naukowego, przeciw ciągnięciu nauki za włosy, by uzasadniać rzeczy z natury swej proste, bo oparte na uczuciach i instynktach. Nie jest to bynajmniej jednoznaczne z propagowaniem agnostycyzmu politycznego.
Idea lęka się uzasadnień naukowych; powodują one jakby wyładowania elektryczne, pozbawiające ją mocy potencjalnej rozbrajają jej uczuciową potęgę. Ale wcielanie idei w życie wymaga jak najwięcej wiedzy, jednak wiedzy prawdziwej, nie zaś fałszowanej dla celów propagandy.
Realizacja idei stawia przed politykiem narodowym tak olbrzymie zadania, że wymagają one wiedzy na dzisiejsze czasy zaiste niezwykłej. Dla wywiązania się ze swych zadań winie by on na dobrą sprawę znać całą, otaczającą go rzeczywistość i jej genezę, czyli jej przeszłość. Byłaby to wiedza olbrzymia i na ogół w tych wymiarach nieosiągalna. Należałoby ją jeszcze powiększyć przez poznanie teraźniejszej rzeczywistości tych narodów, z którymi naród własny się styka w przyjacielskich czy wrogich stosunkach oraz ich przeszłości historycznej. Tak więc wcielanie idei narodowej w życie wymaga wiedzy wszechstronnej i prawdziwej. Znajomość teraźniejszej rzeczywistości zapewni politykowi narodowemu realizm w jego działaniu, do którego już z natury, jako ideowiec, ma wszelkie dane; znajomość przeszłości pogłębi jego zrozumienie rzeczywistości dzisiejszej, da mu perspektywę, uchroni go od polityki na krótką metę, od ponawiania błędów, które w podobnych sytuacjach popełnili kiedyś inni.
Niemożliwość osiągnięcia ideału nie wyłącza możliwości zbliżenia się doń. Ale tu trzeba powiedzieć wyraźnie: obecnie panujący system wychowania nie sprzyja bynajmniej wyłanianiu z narodu mężów stanu. Obecny system szkolny czyni wszystko, co może, by odstręczyć wychowanka od uniwersalizmu, by uniwersalizm podać w pogardę. Warunki gospodarcze dokonują reszty. Dziś nikt niemal nie zmierza do tego, by nauczyć się myśleć samodzielnie (nie tworzyć naukowo, bo to coś innego), w rozbieżnych gałęziach wiedzy. Jakimże więc cudem jest dzisiaj ten błogosławiony „dyletant”, umiejący „myśleć generalnie”, jak to określił nieboszczyk Zagłoba! Czyż w tych warunkach należy się dziwić, że „mężów stanu” pożyczają narody aryjskie od obcych, od koczowników, od różnych międzynarodówek? Tam mają całe składy, jak w domach towarowych, sprzedających wszystko.
I dla „speców” znajdą się pełne odpowiedzialności miejsca w ustroju narodowym, byle nie w polityce, bo tam są naprawdę do niczego. Oni są tym elementem, na którym wspiera się codzienna praca narodu i codzienna jego twórczość. Chłop jest tak samo „specem”, jak inżynier czy lekarz – powiedzmy to sobie wyraźnie. „Spec” – jak wiemy – stał się niewolnikiem tak samo w ustroju wielkokapitalistycznym, jak i w ustroju komunistycznym. Pod tym względem jedynie bolszewicy okazali konsekwencję, bo wprowadzili również bez obsłonek niewolę chłopa. Ustrój wielkokapitalistyczny czyni z chłopa pół „speca”, pół kapitalistę, jakiś cudaczny twór gospodarczy, któremu zresztą przez usta wieszczów socjalistycznych z dawna prorokuje zgubę. Otóż każdy „spec” w ustroju narodowym, to nie niewolnik, ale postać wielce szanowna. Trzeba raz skończyć z tym dziwolągiem, stworzonym przez mijającą epokę, że od wykształcenia domaga się skrajnej specjalizacji, zaś „speca” trzyma się w niewoli i pogardzie; że człowieka ogólnie wykształconego, o ile się taki wyrwie z trybów obecnej szkoły, także nazywa się pogardliwie „dyletantem” i daje mu do zrozumienia, że bez zatonięcia w specjalizacji nie znajdzie dla siebie miejsca w życiu. Któż więc może żyć bez pęt niewoli i bez brzemienia pogardy? Uprzywilejowana kasta rządzących, owych wtajemniczonych „braci”, dla których rzesze „profanów” stanowią mierzwę pod rozkwit ich fortuny.
Wiedza ludzka w ciągu wieków tak wielkie objęła zakresy, że posuwanie jej naprzód w pojedynczych jej gałęziach wymaga daleko posuniętej specjalizacji. Kto chce dziś się oddać pracy ściśle naukowej, musi nieuchronnie stać się specjalistą. Ale i życie praktyczne nieodzownie wymaga specjalizacji. Niepodobna być dobrym inżynierem, lekarzem, adwokatem, rolnikiem i t.d. nie będąc specjalistą w swoim zawodzie. Toteż rola specjalistów w narodzie – to umożliwienie mu codziennego życia, umożliwienie produkcji gospodarczej, twórczości naukowej oraz wszelkiej twórczości w zakresie stosowania wiedzy w życiu codziennym.
Ale właśnie dlatego, że rozwój nauki i życia pcha ogół do specjalizacji, nie wolno specjalistę upadlać i pognębiać wielkokapitalistycznym czy bolszewickim obyczajem. Należy go przede wszystkim uchronić przed zasklepieniem, przed zmaszynowaniem, równoznacznym z zatratą duszy, podając mu w młodych latach, zanim specjalizacja go pochłonie, wiedzę ogólną i prawdziwą, nie zaś od początku specjalizowaną; dalej wiedzę prawdziwą, nie zaś tendencyjnie spreparowaną. Pozostanie mu z tego świadomość, że horyzonty wiedzy sięgają daleko, że jego specjalność jest tylko wycinkiem wiedzy; będzie wiedział, że poza metodą myślenia, właściwą jego specjalności, istnieją także inne, równouprawnione metody myślenia i ujmowania zjawisk; oceni, że jego stanowisko specjalisty w pewnym zawodzie jest posterunkiem w wielostronnym życiu narodu.
Nie wolno jednak zapominać o tym, że i bez pewnej, nielicznej zresztą, garści uniwersalistów naród nie może się obejść. I dla nich musi się znaleźć miejsce w narodzie, miejsce właściwe. Nie tylko w polityce, ale i na wielu innych, podrzędnych nawet, posterunkach najpożyteczniej pracować mogą właśnie ci uniwersalni „dyletanci”. Rzadcy w życiu narodu wybitni „dyletanci” – to szeregi, z których wyłaniać się mogą prawdziwi mężowie stanu. Czymże, jak nie „dyletantami”, są Mussolini czy Hitler? Ci uniwersalni mężowie stanu są powołani do tego, by na podstawie pracy specjalistów stwarzać syntezy w teorii i w życiu.
Nigdzie w świecie chrześcijańsko – rzymskim specjalistom nie będzie lepiej, póki na czele narodów nie staną narodowi politycy i mężowie stanu, głęboko i uniwersalnie wykształceni „dyletanci”, którzy brak specjalizacji okupią tym, że będą umieli i mogli „myśleć generalnie”. Ich narodowa ideowość oraz ich związek z rzeczywistością swego narodu, które zawdzięczać będą brakowi doktryn, dadzą najlepszą rękojmię, że – ożywieni bezinteresownym umiłowaniem swego narodu – zdejmą z barków tych „speców”, pohańbionych przez dzisiejsze ustroje, to odrażające piętno niewoli i poniżenia.
Dopiero państwo narodowe, w którem naprawdę wszyscy sobie są równi, bo wszyscy na wyższej służbie, zapewni każdemu na jego właściwym stanowisku prawdziwe poczucie godności, które zjawia się tylko tam, gdzie ktoś ma swój własny zakres działania i własną ponosi odpowiedzialność.
Tadeusz Gluziński
**********
Tadeusz Gluziński (1888–1940) był działaczem politycznym, publicystą i ideologiem. Urodził się w Krakowie, ukończył studia filozoficzne i prawnicze na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. Działał w Związku Młodzieży Polskiej „Zet”, Związku Ludowo-Narodowym i Stronnictwie Narodowym. Był jednym z czołowych ideologów Obozu Narodowo-Radykalnego i współtwórcą Grupy „Szańca” podczas II wojny światowej. Pisał pod pseudonimem „Henryk Rolicki” i był autorem licznych publikacji o tematyce narodowej. Po wybuchu wojny udał się na Węgry, gdzie zmarł wskutek choroby.