Dziennik Narodowy Blog Historia i idea Okres międzywojenny i okupacja Feliks Koneczny: Kościół jako polityczny wychowawca narodów
Historia i idea Okres międzywojenny i okupacja

Feliks Koneczny: Kościół jako polityczny wychowawca narodów

I. O METODACH

Rozważając zagadnienia państwa chrześcijańskiego, a zwłaszcza temat „Kościół jako polityczny wychowawca narodów”, zastosujemy do tych problemów metodę indukcyjną, jedyną, która wiedzie do odkryć w naukach historycznych. Jest ona też dziełem historyka zawodowego. Historykiem bowiem był jej twórca, Bacon werulamski (1561–1626), który wychodząc od historii ogarnął najrozleglejsze rozłogi wiedzy, a którego wiedza miała w jego myśli służyć jednakowo naukom humanistycznym i przyrodniczym.

Ale zjawiły się metody inne, a wśród nich medytacyjna. Nazywam ją tak od Condorceta, który w 1793 oświadczył, że w naukach humanistycznych „odkrycia stanowią nagrodę samej medytacji”. Przypomnę też, jak zdaniem Wrońskiego (1778–1853), „wiedza, jak taka, jest z góry czysto kontemplacyjną lub spekulatywną”, co wychodzi zupełnie na to samo, co tamta „medytacyjność”.

Należy te sposoby rozumowania odróżnić od dedukcji naukowej, która musi mieć wpierw przed sobą jakieś założenie (już przedtem udowodnione), ażeby z niego snuć wnioski. Medytacyjna metoda nie wymaga w ogóle żadnych uprzednich studiów. Cała szkoła Condorceta poprzestawała na tym, że coś komuś wydało się jakimś, bo tak sobie „wyspekulował”. Sądzono, że człowiek inteligentny (a zwłaszcza matematyk lub literat) może samą siłą swej inteligencji rozwiązywać wszelkie zagadnienia humanistyczne, nie potrzebując wcale studiów specjalnych „fachowych”.

Metoda ta żyje dotychczas, a typowym jej piastunem jest znów matematyk, Bertrand Russel. Metodę tę trzeba śledzić i poznawać, żeby wiedzieć czego się wystrzegać, w jaki sposób nie należy i nie można rozumować o żadnej a żadnej sprawie z zakresu humanistyki. Rezultaty pewne otrzymuje się tylko indukcją.

Pierwszym warunkiem indukcji w tematach historycznych jest, żeby się zawsze liczyć z… chronologią.

Pozwolę sobie na małą dygresję, ażeby okazać na przykładzie, jak dana kwestia może przybrać zgoła inne oblicze, stosownie do tego, czy się będzie pedantem wobec chronologii, czy też potraktuje się ją bardziej liberalnie. Wybieram dla przykładu ciekawą sprawę o Macchiavella.

Wiadomo, jak obfitą jest tu literatura, ile studiów pochłonęło pytanie, czy krytyczny Florentczyk na serio urabiał swego „księcia”; jak to wytłumaczyć i usprawiedliwić (warto przypomnieć zdanie wielkiego Rankego, że Macchiavelli uważał Italię za dość silną, żeby jej w celach leczniczych móc zastrzyknąć truciznę). Ileż komentarzy do tego dzieła, ileż wyłoniło się argumentów, że w polityce nie sposób trzymać się moralności! Uznać trzeba, że piśmiennictwo naukowe, rozwinięte wokół „Księcia” obfituje w dzieła godne wszelkich pochwał dla wielu a wielu względów naukowych.

Budzi atoli zdziwienie pewna okoliczność:

Jeżeli „Książę” miał służyć księciu na usprawiedliwienie (rządowi żołniersko-uzurpatorskiemu), jeśli miał tej państwowości dostarczyć duchowych fundamentów, czemuż książę nie łożył w wydanie „Księcia”? A gdyby przyłożyć do sprawy noniusz chronologii, sprawa będzie jeszcze ciekawsza: Dzieło było napisane w r. 1514, autor trzymał je w ukryciu i wyszło drukiem (w Rzymie) dopiero osiem lat po jego zgonie (1527–1535). Chronologia świadczyłaby tedy raczej, że Macchiavelli „sobie pisał, nie ludziom”, bo drukować nie mógł dla łatwo zrozumiałych okoliczności; a w takim razie nie będzie żadnej sprzeczności pomiędzy życiem autora, a chowanym przez niego pod kluczem… aktem oskarżenia. Ale nastać miały takie czasy, że książkę jego potraktowano pozytywnie, zamiast negatywnie.

II. CZTERY POSTULATY MISJI KATOLICKICH

Żeby tedy nie uchybić pedantyzmowi chronologicznemu, zaczniemy roztrząsania o stosunku Kościoła do życia publicznego od samego początku; jeżeli nie od samego Adama i Ewy, to przynajmniej gdzieś blisko nich, jak najbliżej. Wejdźmy z naszym problemem pomiędzy lud prymitywny i to choćby w zawiązkach protohistorii. Nie trzeba sobie czegoś „wyobrażać”; wyobraźnią nie udowodni się niczego w tej dziedzinie nauk! Nie trzeba się „wyobraźnią cofać” do prawieku naszych przodków, bo ludy prymitywne, nawet arcyprymitywne, istnieją dotychczas, a misjonarze do nich jeżdżą i przysyłają stamtąd sprawozdania.

Nadspodziewanie okazuje się, że tkwi w Kościele sama geneza państwowości. Samym misjonarstwem swym wytwarza Kościół urządzenia państwowe czyli państwowość, i rozsiewa zarodki państwa. Nie ma wprawdzie w Nowym Testamencie przepisów, jak urządzić państwo; nie ma w Ewangelii prawa ni prywatnego ni publicznego, a Kościół nigdy nie wybrał pewnych form dla państwa, ażeby się z nimi utożsamić, a inne potępić; ale Ewangelia osnuwa wszystko kategorią DOBRA, MORALNOŚCIĄ, ETYKĄ, i to wystarcza do wytworzenia wyraźnych drogowskazów we wszystkim, również w dziedzinie państwowej.

Każda misja katolicka niesie z sobą cztery postulaty: monogamię dożywotnią, dążenie do zniesienia niewolnictwa, zniesienie msty, wreszcie niezawisłość Kościoła od władzy państwowej, a to w imię niezawisłości czynnika duchowego od siły fizycznej. Te cztery wymagania są od samego początku te same i niezmienne i jednakie dla wszystkich rodzajów i szczebli cywilizacji, dla wszystkich krajów i ludów.

Fundament wychowania do wyższego szczebla życia zbiorowego, kamień węgielny organizacji państwowej mieści się w znoszeniu msty rodowej. Rodowe wykonanie msty stanowi obowiązek moralny, który trzeba od rodów przejąć i wypełnić go za rody, wyręczając je przez sądownictwo publiczne i publiczny wymiar kar. Polityczny zwierzchnik, a więc panujący (od kacyka do cesarza) staje się generalnym mścicielem za wszystkie rody, wykonawcą wszelkiej msty. Taki jest zaczyn sądownictwa państwowego.

Na najniższych nawet szczeblach, wśród najprymitywniejszych ludów, zaszczepia tedy misjonarz – nawet nieświadomie – państwowość, boć chcąc znieść mstę, musi przygotować ponadrodową władzę sądową, a naczelnik ludu nawróconego staje się nie tylko wodzem wojennym, ale też sędzią. Jest to pierwsza pokojowa funkcja państwowa.

Wprowadzenie tego nie jest łatwe. Często głowa państwa sędzią być nie chce, ażeby nie ukrócać rodowego prawa zwyczajowego. Kiedy biskupi zażądali od Włodzimierza Kijowskiego, ażeby zajął się z urzędu sądownictwem kryminalnym, książę sprzeciwił się temu i postępował nadal „według urządzeń ojca i dziada”.

W Europie Zachodniej msta powikłała stosunki społeczne do tego stopnia, iż stałym stanem społeczeństwa stała się „wojna wszystkich przeciwko wszystkim”. Wieków trzeba było, żeby „treuga Dei” ograniczała mstę stopniowo; a w ciągu tych pokoleń panujący zasiadał na sądach tylko na żądanie strony. Taki, który udawał się do swego księcia, żeby go wyręczył w mście i ukarał krzywdziciela, narażał na hańbę nie tylko siebie, lecz cały swój ród, bo usuwał się od osobistego spełnienia swych obowiązków i uznawał się być słabym. Długo też wyręczały się sądownictwem książęcym same tylko niewiasty, gdy im zabrakło męskiego mściciela. Działał „Treuga Dei” i robiła swoje, rozszerzana coraz bardziej, lecz jakżeż powoli i pod jakimże naciskiem kar kościelnych i nierzadkich klątw!

W Polsce już za pierwszych Piastów wprowadzono za zabójstwo grzywny pieniężne, lecz krwawe zwady rodów zdarzały się jeszcze w XIV wieku. W Niemczech zaś dopiero na samym końcu XV w. ogłoszono „Landfrieden”, w czym mieścił się zakaz wykonywania msty i przymus przekazywania krwawych sporów władzy państwowej. Minęło jednak jeszcze nieco czasu, zanim ustawa zdobyła sobie powszechne uznanie.

Wykonywanie msty, dziedziczne w rodach z pokolenia na pokolenie, wytworzyło i rozgałęziło długi szereg nadużyć i zbrodni; nadużywano bowiem msty i podszywano się chytrze pod nią, okrywając jej płaszczem liczne przestępstwa – aż do rozbojów włącznie. Ze stanu wojennego między rodami wytwarzały się walki całych okolic, aż wreszcie książę panujący w imieniu całej ludności swego kraju wypowiadał wojnę księciu ościennemu, stwierdzając krzywdę i urazę popełnioną względem wszystkich.

Wojny rodziły się wprawdzie nie tylko z samej msty na wielką skalę, ale w znacznej, a może nawet po większej części taką miewały genezę i dlatego uważano je za uprawnione. Zbrodniczość i wojny stały się niejako ubocznym produktem msty.

Gdy zaś po kilku już pokoleniach nikt by już nie zdołał osądzić, która strona pierwsza zawiniła i czy obie strony utrzymywały się w granicach prawa zwyczajowego, gdy przepadła nawet pamięć pierwotnego przedmiotu zwady, gdy wreszcie wygasły nawet rody, które mstę wszczęły, a jednak niebezpieczeństwo życia groziło na każdym kroku, widocznym stawało się coraz bardziej, że ma się do czynienia już nie z mstą, lecz z jawnym opryszkostwem. Jak jedno z drugim wikłało się, widać było na Korsyce jeszcze poza połową XIX wieku.

Wypleniając mstę, staje się Kościół politycznym wychowawcą społeczeństw podwójnie: obdarzał ludy sądownictwem publicznym i zarazem zwiększał bezpieczeństwo życia i mienia. Oddając obie te dziedziny w ręce zwierzchności świeckiej, wytwarzał tym samym, a następnie rozszerzał i wzmacniał władzę państwową.

Powiedziano już dawno o Kościele, że stał się rodzicem i wychowawcą narodów, i to przyjęło się już powszechnie. Należy to jeszcze rozszerzyć, stwierdzając, że był również twórcą władzy państwowej, takiej, która by posiadała moc działania także poza sprawami wojennymi. Stałość i nieprzerwalność państwowości w państwie jest dziełem Kościoła (Wyrazy „państwo” i „państwowość” nie są bynajmniej synonimami; państwowość oznacza urządzenia państwowe).

Przejdźmy do dalszych postulatów, stawianych przez Kościół zawsze i nieodmiennie każdej nawracanej społeczności.

Kwestia monogamii dożywotniej jest już dostatecznie opracowana pod względem stosunku Kościoła do życia zbiorowego. Wiadomo powszechnie, że wyłoniło się z tego poszanowanie kobiety, przyznanie jej praw, w końcu równouprawnienie moralne i majątkowe.

Monogamia czyni z kobiety czynnik twórczy w życiu zbiorowym, podwaja ilość pracowników cywilizacyjnych. Mniej jest wiadomym, że monogamia stanowi podstawę własności osobistej, że jedno z drugim łączy się nierozerwalnie. Bardzo się więc mylą utopiści, którym się wydaje, że dałby się pogodzić komunizm z katolicyzmem. Nie można przystać na komunizm, bo wraz przepadłaby monogamia, a po niedługim czasie rodzina w ogóle.

Również decydującym o życiu społeczeństw jest postulat znoszenia niewoli. Niewolnicy bywali w olbrzymiej większości robotnikami fizycznymi, podczas gdy wolni zajmowali się pracami umysłowymi. Orzeczenie apostoła narodów św. Pawła: „Kto nie pracuje, niech nie je” zawiera w sobie moralny przymus pracy, który staje się w katolicyzmie przykazem etycznym. Kogo nie stać na pracę umysłową, spełni ten przykaz fizyczną. Skoro zaś fizyczna staje się koniecznością etyczną, tym samym godną jest szacunku ludzkiego, a zatem nie hańbi taka praca człowieka wolnego.

Tkwi w tym cały przewrót społeczny, dokonywany stopniowo, ewolucyjnie, i wreszcie dokonany. Na tym tle nastąpił ogromny rozwój rękodzieła, a następnie tego wszystkiego, co zwiemy techniką, a która wyłoniła się bądź co bądź z rzemiosł. Klasycznemu światu nie brakło odkryć naukowych, lecz nie powstawały z nich odpowiednie wynalazki, bo praca fizyczna, pozostając we wzgardzie, pozostała na zbyt niskich szczeblach. Zniesienie niewolnictwa, zrównanie w wolności zajęć fizycznych z umysłowymi, sprawiały, że praca umysłowa przenosiła się także na rękodzieła i w tym tajemnica, dlaczego starożytność nie celowała wynalazczością, czemu wynalazki stanowią przywilej świata chrześcijańskiego.

Przejdźmy do czwartego postulatu katolickiego życia zbiorowego, do kwestii o niezależności Kościoła od władzy świeckiej.

Jak wiadomo, ani Kościół wschodni, ani konfesje protestanckie nie uznają tego postulatu. Katolicyzm ma bowiem swoje własne pojęcia o państwie i o życiu zbiorowym w ogóle, a od tych pojęć odstąpić nie może. Istnieje katolicka nauka o państwie. Istnieje ideał „Civitas Dei”, któremu dał początek św. Augustyn przed lat półtora tysiącem.

Zarzucano w owych czasach chrześcijanom, że usuwają się od przyjmowania urzędów w państwie rzymskim, mówiąc dzisiejszym językiem, że bojkotują rzymską państwowość. Bywało tak istotnie często (chociaż nie zawsze i nie wszędzie), ponieważ państwowość owa była wówczas tego rodzaju, iż nie zasługiwała na szacunek nawet uczciwych pogan. W umysłowość chrześcijańską wdziera się zaś poprzez wszystkie wieki aż po dzień dzisiejszy, powstały wówczas okrzyk: „Quid sunt regna remota justitia, nisi magna latrocinia?” Nie chcieli tedy chrześcijanie służyć i służbą swą dopomagać owemu latrocinium – lecz obowiązki względem państwa traktowali pozytywnie i spełniali zawsze bez szemrania.

Tym się jednak wyróżniali od początku, iż znali nie tylko obowiązki względem państwa, ale też obowiązki państwa względem obywatela. Związek jednostki z państwem był w etyce katolickiej od samego początku splotem wzajemnych praw i wzajemnych obowiązków; państwo zaś winnym było podlegać etyce tak samo, jak jednostka. Ilekroć państwowość jakiegoś państwa nie pozostawała w zgodzie z tym postulatem, nie mogła cieszyć się poparciem Kościoła. Albowiem postulat niezawisłości Kościoła od władzy świeckiej stanowi cząstkę tezy ogólniejszej: o wyższości pierwiastków duchowych ponad materialne.

Ideał zaś – „De Civitate Dei” – spełniał się niemało w ciągu wieków, lecz (jak każdy Ideał) w miarę spełniania urastał i nabierał nowych działów, nowych postulatów szczegółowych, stosownie do tego, jak komplikowało się coraz bardziej życie zbiorowe. Pomysł państwa Bożego na ziemi, tj. państwa urządzonego po Bożemu, nie jest bynajmniej nieziszczalny, lecz wymaga się od niego coraz więcej. Ledwie ziści się, czego w danym czasie się wymagało, a narosło niemało wymagań nowych! Był czas, gdy wzdychano, by „Treuga Dei” mogła się ziścić, a dziś wymagamy bez porównania więcej, i daj Boże, żebyśmy mieli wymagania jeszcze większe!

Cywilizacja łacińska opiera się na zasadzie dwoistości organizacji życia zbiorowego: duchowej i świeckiej, czyli Kościoła i państwa. Granice ich nie zawsze są łatwe do wytyczenia, bo też i zakres ich działalności zmienia się stosownie do warunków czasu i miejsca. Nie mogą one jednak zlewać się w jedno, gdyż różnią się co do istoty: państwo opiera się na przymusie, Kościół na wolnej woli. Państwo rządzi ciałami, Kościół duszami. Gdyby państwo chciało zawładnąć także duszami, wyrzekłoby się swej istoty, a zarazem zniekształciłoby Kościół. Tak samo byłoby, gdyby Kościół chciał rządzić przemocą, zamiast wpływem moralnym.

Każda więc próba podporządkowania Kościoła państwu, lub państwa Kościołowi, musi skończyć się wypaczeniem pojęcia i istoty jednej z tych władz – lub obu. Ideał katolicki wymaga współdziałania, ale przy pełnej niezależności. Współdziałanie nie oznacza podporządkowania, lecz uznanie, że dobro wspólne wymaga harmonii działania.

Podporządkowanie Kościoła państwu prowadziło zawsze do jego upadku moralnego – a nieraz i fizycznego unicestwienia. Przypomnieć wystarczy, co stało się z Kościołami narodowymi, oderwanymi od Rzymu – czy to w Anglii, czy w Niemczech, czy w Rosji. Stały się one narzędziami władzy świeckiej, a niekiedy po prostu jej departamentami.

Z drugiej strony, Kościół, który chciałby przejąć władzę polityczną, zatracałby swoją istotę i misję duchową. W historii zachodniej cywilizacji zdarzały się takie próby – i zawsze kończyły się źle. Władza duchowa musi pozostać duchową, a jej siła tkwi w moralności, prawdzie i autorytecie opartym na wierze, nie na przymusie.

Nie jest tedy Kościół państwem w państwie, bo nie stanowi organizacji terytorialnej. Kościół nie posiada żadnego terytorium prócz duszy ludzkiej; tylko tyle i aż tyle. Kościół nie posiada nic „swojego”, wszystko w nim jest „Boże”. Czymże wreszcie Kościół? Jest społeczeństwem tych, którzy dążą do zbawienia duszy. Jest to społeczeństwo o najwyższym celu, jaki tylko być może – a w tym celu kryje się i jego ustrój, i jego organizacja. Społeczeństwo to nie wyklucza nikogo – przeciwnie, otwarte jest dla wszystkich, lecz też nie przymusza nikogo: kto nie chce, ten nie musi. Niechybnie przeto będzie ono się różniło od wszystkich innych społeczności, jakimi są państwa.

Wielkość Kościoła katolickiego polega na tym, że potrafił stworzyć organizację nadpaństwową i zarazem niepaństwową, organizację duchową, która może istnieć w każdych warunkach politycznych, społecznych i narodowych. A to możliwe tylko dlatego, że nie uzurpuje sobie on żadnej władzy doczesnej, lecz opiera się na służbie – służbie prawdzie i duszy ludzkiej.

W ten sposób staje się Kościół nie tylko czynnikiem religijnym, ale także moralnym i cywilizacyjnym. Poprzez swoje postulaty i przez wpływ na sumienia, kształtuje ludzi, którzy potem tworzą społeczeństwa, narody i państwa. Tym samym staje się ich politycznym wychowawcą – nie przez władzę, lecz przez autorytet.

III. KOŚCIÓŁ A PAŃSTWO

Po wyjaśnieniu, że Kościół nie jest organizacją państwową, ale że równocześnie wpływa na powstawanie, rozwój i moralny kształt państwowości, przejść możemy do samego zagadnienia: jakie mają być stosunki pomiędzy Kościołem a państwem.

Nie chodzi tu o żadne koncepcje teoretyczne, lecz o zagadnienie praktyczne: jak to wyglądało w historii, jak wyglądać powinno, jakie są tego skutki dla życia publicznego. Nie można mówić o stosunku Kościoła do państwa w sposób ogólny, bez odniesienia do konkretnej cywilizacji. W każdej bowiem cywilizacji inny jest ideał państwa, inne jego zadania i inna jego relacja do czynnika duchowego.

W cywilizacji łacińskiej państwo nie jest bytem samoistnym, lecz służebnym wobec społeczeństwa. Nie istnieje dla siebie, lecz dla dobra wspólnego obywateli. Jego celem jest nie tylko porządek zewnętrzny, lecz także warunki umożliwiające życie godne osoby ludzkiej. Państwo jest służbą publiczną, nie panowaniem. W tym ujęciu jest miejsce dla Kościoła jako niezależnego współdziałacza, który pomaga kształtować ład moralny.

Inaczej bywa w cywilizacjach turańskiej, bizantyńskiej czy żydowskiej. Tam państwo ma charakter wszechwładny, absolutny, nie znoszący żadnej konkurencji. W takich warunkach Kościół może być tylko narzędziem państwowym albo musi być prześladowany. Dlatego właśnie Kościół katolicki, jako niezależny i uniwersalny, zawsze popierał cywilizację łacińską – tylko ona bowiem pozwala mu spełniać jego misję w pełni.

Z tego punktu widzenia widać jasno, że wszelki system totalitarny – czy to w wydaniu lewicowym czy prawicowym – musi być przeciwnikiem Kościoła. Bo nie może znieść autonomicznej władzy duchowej, której nie kontroluje. Również demokracja, jeśli zatraci świadomość etyczną i stanie się tyranią większości, zagraża wolności Kościoła. Dlatego tak ważna jest formacja sumień, bez której żadna forma ustrojowa nie będzie sprawiedliwa. Kościół nie walczy o formy ustrojowe, nie jest zwolennikiem monarchii ani republiki jako takich. Nie opowiada się za żadną formą rządu dopóki ta forma nie sprzeciwia się moralności chrześcijańskiej. Liczy się treść, a nie etykiety. Bywało w historii, że Kościół był zmuszony współżyć z monarchami absolutnymi i z republikanami bezbożnymi – i zawsze starał się oddziaływać na sumienia, nie na konstytucje.

Największym błędem byłoby sądzić, że Kościół chce władać światem ziemskim. On chce tylko, żeby świat ziemski nie zamykał przed człowiekiem drogi do wieczności. W tym sensie Kościół jest wychowawcą politycznym – uczy, że władza nie jest celem, ale środkiem do służby; że prawo nie jest narzędziem przemocy, ale strażnikiem sprawiedliwości; że naród nie może być bałwanem, któremu wolno wszystko.

Jeżeli zaś jakieś państwo chce mieć obywateli cnotliwych, uczciwych, pracowitych i zdolnych do poświęceń – nie znajdzie lepszego sprzymierzeńca nad Kościół. Bo nikt inny nie uczy tak konsekwentnie odpowiedzialności moralnej i gotowości do służby wyższym wartościom. Państwo, które walczy z Kościołem, walczy z własnym sumieniem.

Nie znaczy to oczywiście, że Kościół nie popełniał błędów. Bywali papieże słabi, biskupi ambitni, duchowni chciwi i zepsuci. Ale błędy jednostek nie unieważniają prawdy zasady. Gdybyśmy chcieli sądzić naukę Chrystusa przez pryzmat Judasza, musielibyśmy odrzucić całe chrześcijaństwo.

Kościół uczy, że każde państwo, każda władza, każda organizacja społeczna musi być podporządkowana prawu moralnemu. I to jest jego największy wkład w politykę narodów.

Dlatego też państwa, które uznały ten moralny autorytet Kościoła, rozwijały się harmonijniej i sprawiedliwiej niż te, które go odrzuciły. Gdzie Kościół miał wolność działania, tam szybciej przezwyciężano barbarzyństwo, umacniało się prawo, kształciła się kultura. W miarę, jak Kościół wpływał na wychowanie obywateli, dojrzewały społeczeństwa, które same potrafiły rozwiązywać swoje problemy bez uciekania się do przemocy.

Nie przypadkiem więc tam, gdzie Kościół był systematycznie niszczony – jak w rewolucyjnej Francji, w komunistycznej Rosji czy w totalitarnej III Rzeszy – tam następowało pogwałcenie prawa, masowe zbrodnie i niewyobrażalne cierpienie milionów ludzi. Historia daje świadectwo, że Kościół był często jedynym obrońcą człowieka wobec wszechmocnego państwa.

Dziś, gdy znowu rośnie pokusa państwa totalnego, gdy postępuje deprawacja moralna, Kościół pozostaje ostatnim bastionem prawdy o człowieku i jego godności. Jego misja polityczna nie polega na zdobywaniu władzy, lecz na formowaniu sumień zdolnych do życia w wolności i odpowiedzialności. Państwo, które tego nie rozumie, samo się skazuje na degenerację.

IV. KOŚCIÓŁ A NARÓD

Nasuwa się teraz pytanie: jaki jest stosunek Kościoła do narodu? Czy Kościół nie osłabia poczucia narodowego, skoro głosi braterstwo wszystkich ludzi, niezależnie od ich przynależności etnicznej?

Odpowiedź na to pytanie musi znów sięgnąć do źródeł cywilizacji. Naród, w pojęciu cywilizacji łacińskiej, nie jest pojęciem rasowym ani nawet językowym, lecz moralnym i kulturowym. Naród to wspólnota duchowa, zbudowana na wspólnej tradycji, wierze, obyczaju, dążeniach i ideałach. To rodzina rodzin, a nie organizacja biologiczna czy językowa.

W tym rozumieniu Kościół nie tylko nie osłabia narodowości, ale ją wzmacnia. Głosi bowiem konieczność zachowania tożsamości kulturowej, szacunku dla przeszłości, wierności dla dziedzictwa ojców. Kościół uczy miłości ojczyzny jako cnoty moralnej, ale ostrzega przed nacjonalizmem, który czyni z narodu bożka i odrzuca prawa innych.

Kościół potępia zarówno kosmopolityzm, który odrywa człowieka od jego wspólnoty narodowej, jak i szowinizm, który odmawia innym narodom prawa do istnienia. Głosi patriotyzm jako umiłowanie dobra wspólnego własnego narodu – ale miłość ta nie może być ślepa ani nienawistna.

Naród, który nie uznaje wyższych wartości duchowych, łatwo popada w kult siły, dominacji, ekspansji. Historia zna zbyt wiele przykładów narodów, które zatraciły swój sens moralny, gdy postawiły siebie na miejscu Boga. Kościół przypomina, że naród, podobnie jak jednostka, ma swoje powołanie, swoją odpowiedzialność przed Bogiem i swoją misję w dziejach.

Nie ma więc sprzeczności między katolicyzmem a umiłowaniem ojczyzny. Przeciwnie – Kościół wychowuje do miłości ojczyzny wyższej, bardziej wymagającej, bo opartej nie na emocji, lecz na cnotach: sprawiedliwości, wierności, ofiarności, prawdzie.

Katolickie pojęcie narodu wyklucza egoizm narodowy i nienawiść do obcych. Naród ma prawo do życia i rozwoju, ale nie kosztem innych. Ma prawo do obrony swojej kultury, ale nie do pogardy dla cudzej. Ma obowiązek troszczyć się o słabych, biednych, potrzebujących – także spoza własnych granic. Tylko taki naród zasługuje na miano chrześcijańskiego.

W ten sposób Kościół staje się czynnikiem równoważącym życie narodowe. Przypomina, że naród nie jest najwyższą wartością, ale też nie jest wartością podrzędną. Jest jednym z najważniejszych narzędzi w planie Bożym, przez które człowiek realizuje swoje powołanie społeczne i moralne.

Historia Polski dostarcza na to szczególnego dowodu. Gdy zabrakło państwa, Kościół pozostał jedyną siłą zdolną utrzymać naród przy życiu. To Kościół przechował język, kulturę, tradycję, pamięć historyczną. To w Kościele znajdowano oparcie, kiedy wszystko inne zawodziło. Dlatego też polski katolicyzm jest tak głęboko narodowy – nie w sensie politycznym, ale w sensie duchowym i dziejowym.

Z tego właśnie względu Kościół katolicki zasłużył na miano nie tylko wychowawcy dusz, ale i politycznego wychowawcy narodów. Uczy bowiem, że naród to nie tłum, nie rasa, nie język, lecz wspólnota moralna, a polityka – to nie gra interesów, lecz służba dobru wspólnemu.

Narody, które to rozumiały, rosły i dojrzewały. Narody, które o tym zapomniały – upadały.

V. ZAKOŃCZENIE

W świetle powyższych rozważań możemy określić miejsce Kościoła w życiu narodów i państw jako absolutnie wyjątkowe. Żadna inna instytucja duchowa, żadna filozofia, żadna ideologia nie wywarła na kształtowanie się ładu politycznego, społecznego i moralnego takiego wpływu, jaki wywarł Kościół katolicki.

Nie czynił tego przez rewolucję, lecz przez ewolucję. Nie przez walkę klas, lecz przez pogodzenie ich w imię wspólnego dobra. Nie przez przemoc, lecz przez słowo. Nie przez nienawiść, lecz przez prawdę. W tym właśnie zawiera się jego siła — cicha, ale nieugięta; cierpliwa, lecz skuteczna.

Kościół nie tworzy ustrojów politycznych, ale wychowuje ludzi, którzy są zdolni je tworzyć i nimi kierować zgodnie z etyką. Nie zajmuje się techniką rządzenia, lecz moralnym sensem władzy. Nie prowadzi partii politycznych, ale wychowuje sumienia.

Dlatego jego misja jest dziś tak samo aktualna jak w wiekach minionych. A może jeszcze bardziej. Bo nigdy dotąd nie było tak wielkiej pokusy porzucenia etyki w życiu publicznym, jak dziś.

Kościół przypomina, że bez moralności nie ma trwałej polityki. Że bez sumienia nie ma narodu. Że bez duchowości nie ma cywilizacji. I to jest jego największa zasługa jako politycznego wychowawcy narodów.

Feliks Koneczny

Exit mobile version