W czasach, gdy debata publiczna tonie w eufemizmach, a politycy głównego nurtu uciekają od tematów trudnych, jedno zdanie potrafi rozciąć atmosferę niedopowiedzeń jak brzytwa.
Tak właśnie zadziałała wypowiedź Sama Van Rooya, jednego z czołowych polityków Vlaams Belang:
„Kto sprowadza Afganistan, sam stanie się Afganistanem.”
Nie było to przypadkowe hasło z wiecu ani zbitka słów mająca wstrząsnąć – to był komunikat. I to taki, który usłyszano. Van Rooy od lat ostrzega przed konsekwencjami niekontrolowanej migracji i nieudanej integracji. Ale dopiero ta wypowiedź sprawiła, że media – mimo że próbowały ją zignorować lub obśmiać – musiały zareagować. Bo to nie tylko prowokacja. To streszczenie niepokoju, który rośnie nie tylko w Belgii, ale w całej Europie Zachodniej.
Słowa Van Rooya padły kilka dni temu, w odpowiedzi na kolejne doniesienia o brutalnych napaściach i zamieszkach z udziałem młodych mężczyzn pochodzenia afgańskiego i somalijskiego w Antwerpii oraz Brukseli. Zdanie to zabrzmiało mocno, ostro, ale też klarownie. Nie chodziło o geografię. Chodziło o model społeczny, mentalność i wartości, które według Van Rooya rozlewają się po belgijskich miastach, wypierając lokalną tożsamość i poczucie bezpieczeństwa.
Lewicowe media zareagowały natychmiast. „Rasizm”, „mowa nienawiści”, „islamofobia” – to tylko część określeń, jakie padły. Politycy centrum zareagowali chłodno, część z nich milczała, inni próbowali umniejszać wagę wypowiedzi. Ale nie obyło się bez hipokryzji – bo wielu z nich, zwłaszcza w N-VA, powtarza dziś tezy, które kilka lat temu przypisywano wyłącznie „ekstremistom” z VB. Tymczasem cytat Van Rooya rozlał się po mediach społecznościowych. Zyskał ogromny rezonans wśród wyborców. Znalazł się na banerach, memach, T-shirtach. Dla jednych – był granicą, za którą zaczyna się radykalizm. Dla innych – był wyrazem odwagi i trzeźwej diagnozy.
Ważne jest to, że wypowiedź nie padła w próżni. Jej siła bierze się z kontekstu – z frustracji społecznej, z realnych problemów i z coraz większego poczucia, że „coś jest nie tak”, a nikt z establishmentu nie ma odwagi, by to powiedzieć na głos. Van Rooy powiedział. I trafił. W punkt. Sam Van Rooy nie jest samotnym wilkiem w partii. Jego mocna retoryka znajduje odzwierciedlenie w wypowiedziach innych liderów Vlaams Belang. Francesca Van Belleghem, posłanka aktywna w temacie polityki azylowej, mówi wprost:
„Ośrodki dla azylantów stały się dochodowym przemysłem.”
Jej zdaniem system azylowy nie służy już ochronie, lecz przyciąganiu – a państwo belgijskie działa jak magnes dla ludzi z całego świata, oferując przywileje bez wymagań.
Lider partii, Tom Van Grieken, koncentruje się na kosztach społecznych:
„Najdroższy system azylowy w Europie, a bezpieczeństwo niższe niż kiedykolwiek. To nie przypadek – to rezultat polityki.”
VB przytacza dane: 3 269 wniosków azylowych w lipcu 2025, ponad miliard euro rocznie na utrzymanie systemu, 91% spraw karnych z udziałem cudzoziemców kończy się brakiem deportacji. Dla polityków VB to dowód, że państwo abdykowało.
Chris Janssens, lider frakcji VB w Parlamencie Flamandzkim, rozwija ideę:
„kulturowej samoobrony”.
Jego zdaniem Belgia, a szczególnie Flandria, nie może być otwartą granicą dla każdego, kto odrzuca zasady zachodniej cywilizacji.
„Integracja to fikcja, jeśli nie ma wspólnych wartości.”
Wszystkie te wypowiedzi łączy wspólny mianownik: imigracja nie jest wyzwaniem logistycznym, lecz egzystencjalnym. VB nie chce kompromisów. Vhce nowej doktryny migracyjnej: zamknięcia granic, cofnięcia przywilejów socjalnych, skutecznych deportacji i pierwszeństwa dla obywateli. To właśnie konsekwencja i spójność tego przekazu sprawiają, że partia nie jest już traktowana jako „protest”. Staje się realnym aktorem politycznej zmiany. A jej przekaz – choć dla wielu wciąż kontrowersyjny – coraz trudniej ignorować.
Czym jest Vlaams Belang i skąd czerpie siłę?
Vlaams Belang (z niderlandzkiego: „Flamandzki Interes”) to partia, która narodziła się z konfliktu politycznego, kulturowego i prawnego. Jej poprzedniczka, Vlaams Blok, została rozwiązana w 2004 roku po wyroku sądu, który uznał działalność partii za dyskryminującą. Na gruzach Bloku powstał Belang – nowa struktura, ale ze starą determinacją: walczyć o niezależność Flandrii i obronę flamandzkiej tożsamości. Od początku istnienia VB stawiał na trzy filary: niepodległość Flandrii, twardą politykę imigracyjną i bezpieczeństwo wewnętrzne. Choć przez lata był spychany na margines przez tzw. cordon sanitaire – zmowę partii systemowych, by nie wchodzić z nim w koalicje – VB konsekwentnie budował bazę wyborczą. Dziś to się opłaca.
W 2025 roku partia ma 20 miejsc w federalnej Izbie Reprezentantów, 23 mandaty w Parlamencie Flamandzkim i notuje poparcie na poziomie 18–22% w skali kraju (a nawet więcej we Flandrii). Z przeciwnika wyśmiewanego stała się siłą, z którą trzeba się liczyć. Jej bezpośredni, oparty na emocji, ale też faktach styl komunikacji trafia do wyborców, którzy mają dość politycznej gry pozorów. To nie tylko partia antyimigracyjna. To partia, która przekonuje, że Belgia, jaką znali starsi Flamandowie, znika. I że ktoś musi to zatrzymać, zanim będzie za późno.
Nowy Sojusz Flamandzki (N-VA) to największy rywal VB. Od lat uchodzi za partię konserwatywną i nacjonalistyczną, ale w temacie migracji gra na dwa fronty. Z jednej strony podkreśla potrzebę kontroli i integracji, z drugiej – unika ostrych sformułowań, nie chcąc zrazić umiarkowanych wyborców i partnerów koalicyjnych. VB wykorzystuje to zawahanie. Tom Van Grieken często wypomina N-VA „puste deklaracje”, brak odwagi politycznej i oportunizm. Francesca Van Belleghem mówi wprost:
„Różnica między nami a N-VA? My mamy plan. Oni mają narrację.”
Dla wielu wyborców N-VA to partia, która chce uchodzić za twardą, ale działa miękko. Vlaams Belang nie tylko mówi, ale proponuje rozwiązania. Dlatego właśnie zaczyna przejmować wyborców zmęczonych kompromisami – i to nie tylko z prawej strony sceny politycznej.
Popularność Vlaams Belang to nie efekt przypadku ani jednorazowej prowokacji. To odpowiedź na konkretne potrzeby społeczne. Wielu Belgów, zwłaszcza tych spoza metropolii, czuje, że nie mają już wpływu na to, co dzieje się w ich własnym kraju. Rosnące poczucie zagrożenia, trudniejszy dostęp do mieszkań, problemy w szkołach, kolejki do lekarzy – wszystko to wywołuje frustrację, którą establishment polityczny ignoruje lub marginalizuje.
VB mówi tym ludziom: „macie rację, że jesteście wściekli”. I nie tylko to mówi, ale tłumaczy, skąd bierze się problem i co z nim zrobić. Van Rooy, Van Grieken czy Van Belleghem nie używają PR-owego żargonu. Ich język jest prosty, ostry i czytelny. Właśnie dlatego zyskują. To politycy, którzy nie próbują przypodobać się elitom, tylko mówią to, co wielu myśli – ale boi się powiedzieć na głos. Dla części społeczeństwa VB to wentyl bezpieczeństwa. Dla innych – ostatnia nadzieja na zatrzymanie zmian, które odczuwają jako upadek cywilizacyjny. W obu przypadkach partia trafia w emocje, ale nie poprzestaje na nich. Ich przekaz łączy strach z konkretem: pokazują dane, raporty, przykłady. I to właśnie sprawia, że rosną. Bo kiedy inni politycy mówią o „wyzwaniach różnorodności”, VB mówi o brutalnych realiach. A ludzie wolą brutalną prawdę niż piękne kłamstwa.
Wypowiedzi polityków VB, choć silnie osadzone w kontekście belgijskim, wpisują się w szerszy, europejski trend. We Francji rośnie Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen. W Holandii Geert Wilders zdobywa kolejne punkty, a w Niemczech AfD zaczyna dominować na wschodzie kraju. Hasła o „obronie tożsamości”, „powrocie kontroli granicznej” i „zero tolerancji dla chaosu” przestały być marginesem.
Vlaams Belang nie działa w izolacji. Uczestniczy w międzynarodowych spotkaniach partii narodowo-konserwatywnych, ma sojuszników w Parlamencie Europejskim i wymienia strategie z ugrupowaniami z Europy Środkowej. Ich przekaz – radykalny z punktu widzenia brukselskich elit – w wielu krajach staje się nowym mainstreamem. Pytanie brzmi nie: „czy to ekstremizm?”, ale raczej: „czy to przyszłość?” Gdy frustracja społeczna staje się zjawiskiem masowym, a partie centrowe unikają tematów tabu – miejsce po nich zajmują ci, którzy nie boją się powiedzieć „dość”. VB to zwiastun tego przesunięcia.
Im silniejszy staje się przekaz VB, tym bardziej nerwowe są reakcje jego krytyków. Media głównego nurtu próbują zaszufladkować wypowiedzi Van Rooya jako ekstremizm, a samą partię jako zagrożenie dla demokracji. Politycy lewicowi apelują o „odpowiedzialność słów” i „debatę bez nienawiści”. Problem w tym, że ta debata od dawna przypomina monolog – a VB go przerywa.
Partie centrum próbują kopiować część postulatów Belanga, ale nie potrafią mówić językiem, który rozumie ulica. Ich przekaz jest rozmyty i wewnętrznie sprzeczny. Van Grieken mówi o tym tak:
„Oni chcą naszych słów, ale nie chcą naszej odwagi.”
Reakcje społeczne są spolaryzowane. Jedni protestują, inni kibicują. Jedni widzą w Van Rooyu radykała, inni – jedynego, który mówi prawdę. Podział nie przebiega już linią partii, ale pokoleń, klas i sposobu patrzenia na rzeczywistość. A dla wielu młodych mężczyzn z klasy średniej i robotniczej to właśnie VB brzmi dziś autentycznie. VB nie musi już krzyczeć, by zostać zauważonym. Dziś to reszta politycznej sceny krzyczy – ze strachu, że ktoś naprawdę odbiera im mikrofon.