W momencie, gdy Sejm uchwala ustawę o zakazie hodowli zwierząt futerkowych, Ukraina i Rosja nie kryją zadowolenia. Ich rządy, eksperci i inwestorzy od lat analizowali polską debatę, cierpliwie czekając na moment, w którym nasz kraj sam wycofa się z jednej ze swoich kluczowych gałęzi eksportowych. Teraz, gdy to się dzieje, są gotowi przejąć wszystko: rynki, technologie, kontrakty i know-how. Dla nich to chłodna kalkulacja, dla nas – dramat gospodarczy i strategiczny.
Już w 2018 roku ukraiński portal Status Quo, cytowany przez Wirtualną Polskę, opisywał potencjalny upadek polskiego przemysłu futrzarskiego jako „ogromną szansę”. Otwarcie sugerowano, że Ukraińcy muszą wykorzystać słabość Polski, by przejąć jej know-how i infrastrukturę. W kolejnych latach Ukraina przygotowywała się do tego zadania: wprowadzała ułatwienia dla inwestorów, tworzyła prawo sprzyjające hodowli, oferowała wsparcie technologiczne. Dziś może po prostu wejść w buty Polski. Równolegle działała Rosja. W 2021 roku Komsomolska Prawda wprost zachęcała rosyjskich hodowców do wykorzystania okazji, jaką stwarzała niepewność prawna w Polsce i utylizacja milionów norek w Danii. Władze Obwodu Kaliningradzkiego deklarowały, że Unia Europejska sama otwiera im drogę na wielomiliardowy rynek. W oficjalnych komunikatach padło hasło: „albo teraz, albo nigdy”. Rosja widzi w tej sytuacji nie tylko szansę ekonomiczną, ale również sposób na odzyskanie wpływów w globalnym handlu z Azją, gdzie futra wciąż są synonimem luksusu.
Polska przez lata była potęgą: ponad 1100 aktywnych ferm, eksport wart 2,4 miliarda złotych rocznie, tysiące miejsc pracy. Branża ta była oparta na rodzimym kapitale, często rodzinnym, przekazywanym z pokolenia na pokolenie. Zatrudniała ok. 10 tysięcy osób bezpośrednio i drugie tyle w powiązanych sektorach – paszowym, logistycznym, przetwórczym. Dla wielu gmin była kluczowym źródłem dochodów, czasem stanowiącym nawet 20–30% budżetu lokalnego.
Tymczasem debata publiczna w Polsce została zdominowana przez emocje, ideologię i medialne kampanie. Zamiast rozmowy o standardach, regulacjach i etyce, wybrano drogę całkowitej likwidacji. I to właśnie ten radykalizm, niepoparty chłodną analizą, otworzył drzwi konkurentom ze Wschodu.
Cisza legislacyjna za granicą, hałas ideologiczny w Polsce
Podczas gdy Ukraina i Rosja w ciszy tworzyły fundamenty pod ekspansję futrzarską, w Polsce odbywał się spektakl medialny, który niewiele miał wspólnego z realną troską o zwierzęta. Tysiące godzin emisji, emocjonalne spoty, agresywne kampanie w mediach społecznościowych – wszystko to było dziełem dobrze zorganizowanych organizacji pozarządowych, które nie działały w próżni. W tle tej narracji pojawiają się coraz częściej pytania o ich finansowanie, motywacje i ukryte cele. Wielu z aktywistów występujących w mediach jako „niezależni obrońcy praw zwierząt” to tak naprawdę reprezentanci organizacji powiązanych z zagranicznymi funduszami i międzynarodowymi strukturami lobbingowymi. Wystarczy prześledzić sprawozdania finansowe dostępne w KRS, by zobaczyć, że część czołowych organizacji działających w Polsce jest współfinansowana przez fundacje zarejestrowane w Holandii, Niemczech, Wielkiej Brytanii, a nawet w USA. Co więcej, te same fundacje aktywnie wspierają rozwój branży futrzarskiej w krajach wschodnich, np. na Ukrainie czy w Serbii.
To rodzi zasadnicze pytanie: dlaczego ci sami sponsorzy, którzy w Polsce finansują kampanie antyhodowlane, inwestują równocześnie w krajach, gdzie standardy są dramatycznie niższe? Odpowiedź jest brutalnie prosta: chodzi nie o zwierzęta, lecz o zmianę struktury rynków i przesunięcie kapitału. Gdy Polska, będąca krajem o wysokich normach i silnym rolnictwie, rezygnuje z udziału w rynku, w jego miejsce wchodzą słabiej rozwinięte państwa, które chętnie przyjmują inwestycje i nie stawiają trudnych pytań. Organizacje takie jak PETA, Anima International czy inne międzynarodowe NGO działające przez lokalne odnogi, stosują od lat te same metody w różnych krajach: wysyłają „śledczych” z ukrytą kamerą, montują emocjonalne nagrania, przygotowują kampanie wirusowe i nakręcają histerię medialną. Problem w tym, że bardzo często wykorzystują manipulację, wyrwane z kontekstu obrazy i nagrania sprzed wielu lat, które nie przedstawiają realnej sytuacji w polskich fermach. W dodatku, niejednokrotnie okazywało się, że przedstawiane „dowody” pochodziły z nielegalnych wtargnięć, a nawet były aranżowane. W jednym z przypadków ujawniono, że rzekome „zaniedbania” na fermie zostały spreparowane przez osoby trzecie przed przybyciem ekipy filmującej. Te fakty jednak nie trafiają do mediów, bo nie wpisują się w z góry zaplanowaną narrację: hodowca zły, aktywista dobry.
Warto również zapytać: dlaczego działania tych organizacji nie obejmują innych krajów? Dlaczego nie widzimy kampanii przeciwko hodowlom futrzarskim na Ukrainie, w Rosji, Białorusi czy w Chinach, które są największymi graczami na światowym rynku? Dlaczego nikt nie infiltruje ferm na Syberii czy w Azji Środkowej, gdzie warunki są nieludzkie nie tylko dla zwierząt, ale i dla pracowników?
Odpowiedź znowu jest prosta: tam nikt ich nie dopuści, a zachodnie interesy nie są zagrożone. Przeciwnie – organizacje te działają dokładnie tam, gdzie ich działania są zgodne z interesami ich sponsorów. A interes sponsorów jest jasny: zniszczyć konkurencyjny rynek w kraju o wysokich kosztach i wysokich standardach, a następnie przenieść produkcję do tańszych, słabiej uregulowanych krajów. W ten sposób w imię „ratowania zwierząt” Polska została zmuszona do samodzielnej likwidacji gałęzi przemysłu, która działała zgodnie z europejskimi standardami, była pod nadzorem weterynaryjnym i funkcjonowała legalnie. A cały proces został przeprowadzony rękami aktywistów, którzy często nie mają żadnego wykształcenia biologicznego, rolniczego czy prawnego, ale dysponują budżetem porównywalnym z dużymi firmami PR.
Dodatkowo, ogromna część tej działalności jest niedostatecznie kontrolowana przez państwo. Organizacje NGO w Polsce często nie podlegają realnemu audytowi finansowemu, nie muszą ujawniać wszystkich źródeł finansowania ani pełnych struktur organizacyjnych. Oznacza to, że mogą działać jako pośrednicy dla zagranicznych interesów, de facto prowadząc działalność lobbingową i destabilizującą pod płaszczykiem aktywizmu społecznego.
Zamykając fermy w Polsce, nie „ratujemy zwierząt”. Przenosimy ich hodowlę w miejsca, gdzie nikt nie pyta o etykę, gdzie nie ma inspektorów weterynaryjnych i gdzie najważniejszy jest zysk. A to wszystko dzieje się przy aplauzie opinii publicznej, ogłupionej przez emocjonalne przekazy i zmanipulowane nagrania. Nieprzypadkowo właśnie Polska stała się głównym celem tych organizacji. To tutaj działały największe i najbardziej dochodowe fermy w Europie. To tutaj była szansa, by rozwijać krajowy sektor oparty na etycznej produkcji. Zniszczenie tej gałęzi produkcji nie ma nic wspólnego z „walką o dobro zwierząt”. To część szerszej gry interesów, w której Polska po raz kolejny została pionkiem.
Konsekwencje strategiczne i gospodarcze
Dla Polski skutki tej decyzji będą głębokie i długofalowe. To nie tylko zniknięcie jednego sektora gospodarki, lecz także rozpad lokalnych łańcuchów dostaw, upadek małych firm i odpływ kapitału. Fermy futerkowe współpracowały z dziesiątkami zakładów paszowych, transportowych, utylizacyjnych. Miały swoje linie kredytowe, umowy z lokalnymi dostawcami, sieci kooperantów. Wszystko to teraz zniknie. Część firm spróbuje się przebranżowić, ale wiele nie przetrwa. Ich miejsce zajmą podmioty zagraniczne – z Ukrainy, Rosji, a może i z Białorusi.
W szerszej perspektywie to także osłabienie pozycji Polski w Europie Środkowo-Wschodniej. Dotąd byliśmy liderem – nie tylko w liczbie produkowanych futer, ale też w etycznych standardach, jakości hodowli i kulturze organizacyjnej. Nasze futra trafiały na wymagające rynki azjatyckie i arabskie. Teraz oddajemy tę pozycję bez walki. Ukraina już zapowiada budowę klastra przemysłu futrzarskiego. Rosja rozbudowuje fermy w obwodzie kaliningradzkim i Syberii. Nawet mniejsze kraje, jak Serbia czy Gruzja, już dostrzegły okazję i chcą wejść na rynek.
Ostatnią linią obrony jest prezydent. Ustawa wciąż może zostać zawetowana. To nie jest tylko gest polityczny czy moralny, ale decyzja o strategicznych konsekwencjach społecznych, gospodarczych i geopolitycznych. Weto może otworzyć przestrzeń do refleksji, konsultacji i nowelizacji prawa w taki sposób, by zachować branżę, wzmocnić nadzór i zlikwidować nadużycia – bez destrukcji całego sektora.
Oczywiście, pozostaje pytanie o los zwierząt. Zwolennicy zakazu powtarzają, że walczą o ich dobro, ale skutki tej decyzji są dokładnie odwrotne. Zwierzęta nadal będą zabijane, tyle że nie w Polsce, lecz tam, gdzie nie obowiązują żadne rygory. Polska miała jedne z najwyższych standardów weterynaryjnych w Europie. Przestrzegano tam kontroli, obowiązywał monitoring, istniały procedury interwencyjne. Teraz wszystko to zostaje zlikwidowane, a zabijanie przenosi się do regionów, gdzie nikt nie patrzy. To przypomina inne europejskie decyzje – np. likwidację przemysłu ciężkiego w imię ochrony klimatu, co doprowadziło do zwiększenia emisji w Azji. Polska zyskuje czyste sumienie, a brudną robotę wykonają inni. I to właśnie ci „inni” zgarną zyski, które mogły zasilać polskie budżety lokalne, wspierać polską wieś i rozwijać krajowy przemysł.
Likwidacja przemysłu futrzarskiego to decyzja, która wykracza daleko poza kwestie moralne i etyczne. To rozstrzygnięcie o charakterze gospodarczym, strategicznym i cywilizacyjnym. Polska rezygnuje z roli lidera, oddaje swój rynek bez walki i naraża się na trwałe osłabienie pozycji w regionie. Co więcej, robi to w sposób nagły, bez planu B, bez konsultacji z ekspertami i bez świadomości skutków ubocznych. Tymczasem Ukraina i Rosja nie tylko się cieszą. One są już gotowe. Mają infrastrukturę, plany, zachęty. Wejdą na nasze miejsce i zbudują coś, co przez lata było naszą dumą. A my zostaniemy z hasłami, czystym sumieniem i pytaniem, czy rzeczywiście o to chodziło?
