Imigracja – temat zapalny
Polska znajduje się dziś w punkcie krytycznym, jeśli chodzi o sytuację demograficzną. Liczba urodzeń spada, coraz więcej młodych ludzi emigruje, a społeczeństwo starzeje się w szybkim tempie. To nie są już ostrzeżenia ekspertów z prognoz, ale rzeczywistość, która coraz wyraźniej uderza w gospodarkę, system emerytalny i tkankę społeczną. W tym samym czasie państwo nie proponuje spójnej strategii, a decyzje często podejmowane są pod wpływem interesów dużych firm i bieżących potrzeb rynku pracy. Na braki kadrowe najczęściej odpowiada się poprzez coraz większy napływ imigrantów, co odbywa się w sposób pozbawiony jasnych kryteriów kulturowych czy kompetencyjnych. Do pracy trafiają osoby z bardzo odległych kręgów cywilizacyjnych, których integracja jest w praktyce nierealna. Taki model jest wygodny dla korporacji i agencji pośrednictwa, ale niesie ze sobą długofalowe ryzyko: zarówno dla bezpieczeństwa społecznego, jak i ciągłości kulturowej.
W odpowiedzi na tę sytuację coraz częściej pojawiają się głosy domagające się zmiany kierunku. Coraz więcej środowisk stawia pytania, na które nie da się już dłużej unikać odpowiedzi. Jak przywrócić dzietność i zatrzymać odpływ Polaków? W jaki sposób zachęcić emigrantów do powrotu i osiedlania się w kraju? Czy da się zbudować system, który dopuści tylko ściśle wyselekcjonowaną, ograniczoną imigrację wzorem Australii lub Kanady i jednocześnie zadba o spójność narodową? To nie są pytania czysto ideowe. To konkretne decyzje, od których zależy, czy Polska jako wspólnota będzie trwać i rozwijać się w nadchodzących dekadach.
Polska pułapka demograficzna — źródła kryzysu
Od wielu lat Polska systematycznie zmniejsza się demograficznie. Jeszcze na początku lat 90. liczba urodzeń sięgała ponad 500 tysięcy rocznie. Obecnie ten wskaźnik spadł do poziomu około 270 tysięcy, co oznacza, że nie tylko nie zachowujemy zastępowalności pokoleń, ale w coraz większym stopniu obserwujemy demograficzne kurczenie się kraju. W 2022 roku współczynnik dzietności wynosił zaledwie 1,26 dziecka na kobietę. Taki wynik oznacza nieuchronne starzenie się populacji, a więc wzrost wydatków socjalnych, obciążenie systemu emerytalnego i coraz mniejszą liczbę osób zdolnych do pracy.
Do tego dochodzi jeszcze emigracja zarobkowa. Od momentu wejścia Polski do Unii Europejskiej, a szczególnie po otwarciu rynków pracy w Niemczech i Wielkiej Brytanii, z kraju wyjechały setki tysięcy młodych, przedsiębiorczych ludzi. Według różnych szacunków za granicą przebywa dziś od 1,5 do nawet 2 milionów obywateli Polski. Wielu z nich zakłada rodziny i inwestuje swoje życie poza granicami. To oznacza nie tylko straty kadrowe, ale także społeczne. Polska traci aktywnych obywateli, którzy mogliby budować siłę lokalnych wspólnot i rozwijać małe ojczyzny. Sytuacja, w której państwo jednocześnie traci młodych i nie jest w stanie zachęcić ich do powrotu, prowadzi do swoistej pułapki. Zamiast inwestować w poprawę warunków życia, w realne wsparcie dla rodzin, samorządy i rząd coraz częściej wybierają łatwiejszą drogę. Wprowadza się rozwiązania tymczasowe, które mają zapewnić tanią siłę roboczą i zapełnić wakaty w przedsiębiorstwach. To podejście pozornie rozwiązuje problem, ale w rzeczywistości go pogłębia.
Zamiast poważnej, długoterminowej polityki demograficznej opartej na interesie narodowym, mamy reakcję na doraźne potrzeby rynku. Brakuje spójnego planu, który postawiłby na Polaków i budowanie stabilnego zaplecza społecznego. Traktuje się demografię jak problem statystyczny, a nie jako kwestię egzystencjalną dla przyszłości narodu.
Tymczasem istnieją państwa, które potraktowały ten temat poważnie. Węgry wprowadziły szeroki pakiet ulg dla rodzin wielodzietnych, łącząc politykę prorodzinną z dumą narodową i tożsamością. Australia i Kanada wprowadziły mechanizmy selektywnej imigracji, dbając przy tym o spójność społeczną. W Polsce nie podjęto żadnej równie kompleksowej próby, a każda propozycja odbiegająca od modelu opartego na rozdawnictwie socjalnym szybko staje się celem ataku. Zastanawiam się, czy Polska ma jeszcze czas, by odwrócić tę tendencję, a także czy znajdzie się siła polityczna, która postawi dobro wspólnoty ponad interesem korporacyjnym?
Przypadek Romana Łazarskiego — hipokryzja czy sygnał ostrzegawczy?
Sprawa Romana Łazarskiego, bliskiego współpracownika Sławomira Mentzena i członka zarządu partii Nowa Nadzieja, wzbudziła w ostatnich dniach olbrzymie kontrowersje na prawicy. Jako pełnomocnik finansowy Konfederacji i osoba odpowiedzialna za jej zaplecze organizacyjne, Łazarski od dawna występował jako reprezentant linii politycznej sprzeciwiającej się masowej imigracji. Tym większe było zdziwienie, gdy media ujawniły, że jedna z jego firm była powiązana z rekrutacją pracowników z krajów Azji Środkowej i Kaukazu, kierowanych następnie do pracy w Polsce. Zauważalne przy tym było zachowanie wielu konfederackich sekciarzy usprawiedliwiających te działania ich “legalnością”. Ci sami fanatycy nie tak dawno ostro krytykowali PiS, który rozpoczął tę karuzelę masowej imigracji – i nie przekonywały ich usprawiedliwienia, że to imigracja “legalna”.
Nie ma jeszcze dowodów na złamanie prawa, ale sama praktyka uderza w wizerunek środowiska, które konsekwentnie opowiada się za modelem „Polska dla Polaków” i kontrolowaną polityką migracyjną. Pojawia się pytanie, na ile deklaracje ideowe wytrzymują zderzenie z realiami rynkowymi oraz czy część elit politycznych, nawet tych sprzeciwiających się liberalnemu konsensusowi, również ulega pokusie łatwego zysku? Dla krytyków Konfederacji sprawa stała się wygodnym pretekstem do ataku. Jednak zamiast sprowadzać ją do poziomu bieżącej wojny medialnej, warto potraktować ją jako ostrzeżenie. Nawet wśród przeciwników masowej imigracji może dochodzić do rozszczelnienia zasad, jeśli nie zostaną one jasno określone i konsekwentnie wdrażane. Potrzebna jest nie tylko krytyka modelu obecnie dominującego, ale i jasna alternatywa gospodarcza, w której patriotyzm ekonomiczny idzie w parze z odpowiedzialnością kulturową.
Jeśli partia uchodząca za prawicową i patriotyczną chce zachować wiarygodność, musi nie tylko głosić hasła ochrony interesu narodowego, lecz również prowadzić działalność zgodną z tym przekazem. Sprawa Łazarskiego nie musi być katastrofą — może stać się impulsem do wewnętrznej korekty. Warunek jest jeden: uczciwe postawienie sprawy i gotowość do działań, które potwierdzą, że wartości mają znaczenie nie tylko w kampanii wyborczej, ale także w biznesie.
Tania siła robocza zamiast reform? Ukryty koszt imigracji masowej
W debacie publicznej coraz rzadziej mówi się o tym, że masowa imigracja nie jest rozwiązaniem problemów strukturalnych państwa, lecz ich maskowaniem. Przedsiębiorcy, zwłaszcza ci z sektora logistycznego, przemysłowego i usług, przez ostatnie lata chętnie sięgali po pracowników zagranicznych. Dzięki pośrednictwu agencji pracy tymczasowej mogli liczyć na szybkie uzupełnienie braków kadrowych, bez potrzeby podnoszenia wynagrodzeń czy inwestowania w automatyzację. Taka strategia była krótkoterminowo opłacalna, jednak w dłuższej perspektywie okazuje się szkodliwa dla całej gospodarki. Zatrudnianie obcokrajowców jako taniej siły roboczej pozwala dużym firmom utrzymać niskie koszty i dużą rotację, ale wypycha z rynku Polaków, zwłaszcza tych młodszych i mniej mobilnych. Zamiast premiować lojalność i podnoszenie kwalifikacji, model ten nagradza tymczasowość, anonimowość i elastyczność. Utrwala się mechanizm, w którym polski pracownik przegrywa konkurencję nie z powodu niższych kompetencji, lecz dlatego, że nie chce żyć na granicy minimum egzystencji.
Równolegle rządzący nie podejmują trudnych decyzji systemowych. Problemów demograficznych nie próbuje się rozwiązywać poprzez realne wsparcie dla rodzin, ułatwienia podatkowe, reformy prawa budowlanego czy zmiany w edukacji. Zamiast tego kolejne rządy wybierają prostszą drogę: zasypywanie luk kadrowych importem pracowników z zagranicy. Państwo przestaje być partnerem dla swoich obywateli, a staje się dostawcą siły roboczej dla rynku.
W praktyce oznacza to także ogromne ryzyko społeczne. Gwałtowny napływ osób z odległych kultur nie tylko obciąża infrastrukturę socjalną, ale prowadzi do napięć w małych miejscowościach i na przedmieściach dużych miast. Lokalne społeczności, często pozbawione wsparcia, zostają zderzone z nową rzeczywistością, na którą nikt ich nie przygotował. Brakuje mechanizmów integracji, brakuje kontroli, brakuje też uczciwej debaty o kosztach i zagrożeniach tego procesu.
Nie można pominąć też faktu, że ten model wspierają nie tylko korporacje, ale również część samorządów i instytucji państwowych. Dostępność taniej siły roboczej obniża presję na reformy strukturalne i przesuwa punkt ciężkości debaty z „jak poprawić warunki życia dla Polaków” na „jak sprowadzić więcej ludzi do pracy”. Ostatecznie tracą na tym wszyscy — poza tymi, którzy zyskują na marży i tymczasowej stabilizacji rynku. Jeśli Polska chce uniknąć losu krajów Europy Zachodniej, gdzie tania imigracja zamieniła się w trwałą zależność, musi zerwać z tym podejściem. Potrzebna jest odwaga, by powiedzieć wprost: sprowadzanie siły roboczej nie jest polityką prorozwojową, tylko objawem słabości państwa. Prawdziwa naprawa musi zacząć się od uczciwej diagnozy i wyboru strategii, która nie będzie polegała na zewnętrznym zasilaniu systemu, ale na jego wewnętrznej odbudowie.
Selektywna imigracja zamiast napływu masowego
Wobec pogłębiających się problemów demograficznych coraz więcej państw Zachodu przestaje traktować imigrację jako liberalną oczywistość. W miejsce otwartych granic, masowego napływu pracowników niskiego szczebla i ideologii multikulturalizmu pojawia się coraz bardziej konsekwentne podejście oparte na selekcji. Przykłady krajów takich jak Australia, Kanada, Nowa Zelandia czy Japonia pokazują, że kontrolowana imigracja nie tylko jest możliwa, ale staje się normą w państwach, które chcą łączyć rozwój z bezpieczeństwem narodowym i społeczną spójnością.
Australijski system punktowy uznawany jest za wzorzec podejścia, w którym państwo zachowuje pełną kontrolę nad tym, kto może się osiedlić i pracować. Każdy kandydat ubiegający się o prawo pobytu musi spełnić konkretne kryteria – dotyczące wieku, wykształcenia, doświadczenia zawodowego, znajomości języka angielskiego, stanu zdrowia oraz zapotrzebowania rynku pracy. Poszczególne cechy są punktowane, a tylko kandydaci, którzy osiągną określony próg punktowy, mogą uzyskać prawo pobytu. Jest to model chłodny, technokratyczny, ale skuteczny. Eliminuje przypadkowość i promuje tych, którzy mogą realnie przyczynić się do rozwoju kraju, a nie być jedynie kosztem społecznym.
Kanada od lat prowadzi podobną politykę, mimo iż jej narracja publiczna bywa bardziej progresywna. Rząd kanadyjski nie rezygnuje jednak z twardych mechanizmów selekcji. Wprowadził m.in. program Express Entry, który ocenia potencjalnych imigrantów w oparciu o system punktowy niemal identyczny jak australijski. Ocenie podlegają kwalifikacje zawodowe, znajomość języków urzędowych, wiek, doświadczenie zawodowe, stan zdrowia oraz dopasowanie do potrzeb lokalnych rynków pracy. Dodatkowe punkty przyznawane są osobom posiadającym już ofertę pracy lub wykształcenie zdobyte w Kanadzie. Efektem jest imigracja zorientowana na jakość, a nie ilość.
Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że Kanada (mimo nominalnie liberalnego podejścia) wyznacza roczne limity imigracyjne i co roku podaje je do publicznej wiadomości. Na przykład w 2024 roku planowano przyjąć około 485 000 nowych stałych rezydentów, z czego ponad połowa miała pochodzić z kategorii ekonomicznych, a nie rodzinnych czy humanitarnych. Oznacza to, że priorytetem nie jest łączenie rodzin czy przyjmowanie uchodźców, ale wspieranie wzrostu gospodarczego i potrzeb rynku pracy w sposób uporządkowany. Dyskusyjna jest co prawda tak duża liczba, stanowiąca ponad 1 % populacji kraju. Rodzi to obawy o trudności w adaptowaniu tak dużej rzeszy imigrantów.
Nowa Zelandia, często pomijana w debacie, również stosuje bardzo selektywny system punktowy. Kandydaci są oceniani pod względem wieku, poziomu wykształcenia, doświadczenia zawodowego i znajomości języka. Obywatele państw, które są kulturowo i językowo zbliżone do Nowej Zelandii, mają wyraźnie łatwiejszy dostęp do prawa pobytu. Dodatkowo władze nowozelandzkie mają pełną dowolność w zatwierdzaniu lub odrzucaniu wniosków, nawet jeśli kandydat spełnia wszystkie formalne wymagania. To pokazuje, że realna suwerenność w polityce imigracyjnej może być skutecznie utrzymana, nawet w systemie demokratycznym i otwartym.
Jednym z najbardziej restrykcyjnych przykładów jest Japonia. Choć ten kraj zmaga się z dramatycznym spadkiem liczby ludności i starzeniem społeczeństwa, władze konsekwentnie odmawiają przyjmowania imigracji masowej. Japonia dopuszcza jedynie niewielką liczbę wysoko wykwalifikowanych specjalistów, głównie z krajów o zbliżonej kulturze i strukturze społecznej. W praktyce większość cudzoziemców pracuje w tym kraju tymczasowo, na ściśle określonych warunkach, bez automatycznej ścieżki do obywatelstwa czy trwałego osiedlenia się. Taka polityka pokazuje, że państwo może funkcjonować i modernizować się bez rezygnowania z kontroli nad własnym terytorium i tożsamością.
Polska, w przeciwieństwie do wspomnianych przykładów, przyjęła model chaotyczny. W ostatnich latach doszło do niekontrolowanego napływu cudzoziemców, głównie z Azji i krajów byłego ZSRR, bez żadnego punktowego systemu selekcji czy kulturowej filtracji. Zezwolenia wydawane są często automatycznie, a cały system oparty jest na presji rynku pracy i interesie agencji zatrudnienia. Co więcej, nie istnieją żadne publiczne limity roczne, które ograniczałyby liczbę wydanych pozwoleń na pobyt czasowy lub stały. Państwo abdykowało z funkcji kontrolnej na rzecz interesów gospodarczych, co w dłuższej perspektywie grozi erozją spójności kulturowej i narastaniem napięć społecznych. Zwolennicy obecnego modelu twierdzą, że Polska potrzebuje rąk do pracy i że tania siła robocza z zagranicy jest jedynym sposobem na utrzymanie tempa wzrostu. Ale przykłady z zagranicy pokazują coś zupełnie innego: państwo może stawiać warunki, ustalać limity, kontrolować strukturę etniczną i kulturową napływu – a mimo to rozwijać się gospodarczo. Imigracja może być korzystna, ale tylko wtedy, gdy jest świadomie zarządzana i służy interesowi narodowemu, a nie chwilowym korzyściom firm z sektora niskich kosztów.
Nie oznacza to zamknięcia Polski na świat. Przeciwnie: oznacza to otwarcie się na tych, którzy są w stanie przyjąć polskie normy, język, zasady i styl życia. System punktowy nie odrzuca wszystkich, ale ustawia poprzeczkę, która premiuje kompatybilność z państwem przyjmującym. Młody informatyk z Litwy, pielęgniarka z Czech czy inżynier z Chorwacji będą mieli łatwiejszą drogę do osiedlenia się niż niewykwalifikowany pracownik z odległego kręgu kulturowego. To nie jest dyskryminacja – to strategia przetrwania państwa narodowego. Oczywiście każde państwo musi uwzględniać własną specyfikę, ale kluczowa pozostaje jedna zasada: to rząd, reprezentujący obywateli, decyduje o kształcie polityki imigracyjnej, a nie korporacje, NGO-sy czy zagraniczne instytucje. Tylko taka polityka daje gwarancję, że imigracja będzie narzędziem, a nie problemem. Polska ma ostatnią szansę, by wyciągnąć lekcję z błędów Zachodu i pójść własną drogą. Drogą, która łączy odpowiedzialność, racjonalność i troskę o przyszłość narodu.
Nadużycia, przemilczenia i presja rynku: jak Polska traci kontrolę nad migracją
W teorii to państwo narodowe powinno decydować, kto ma prawo osiedlać się na jego terytorium. Migracja powinna być narzędziem polityki publicznej, a nie efektem ubocznym interesów gospodarczych. W polskiej rzeczywistości jednak kierunek ten od dawna został odwrócony. Dominującą rolę w kształtowaniu realnej polityki migracyjnej przejęły agencje zatrudnienia, sektor prywatny i pośrednicy działający na granicy prawa i etyki. Brakuje selekcji, strategii i państwowej kontroli.
Skala napływu cudzoziemców do Polski w ostatnich latach nie ma precedensu. Według oficjalnych danych, tylko w 2023 roku wydano ponad 800 tysięcy zezwoleń na pracę dla obcokrajowców. Wśród nich rośnie udział obywateli krajów z Azji Południowej i Środkowej, takich jak Indie, Nepal, Bangladesz, Uzbekistan czy Filipiny. Równocześnie znaczna część migrantów nie planuje osiedlić się w Polsce na stałe, traktując kraj jako punkt tranzytowy do bogatszych państw zachodnich. Ich obecność nie buduje polskiego kapitału ludzkiego, a jedynie zapełnia luki na rynku pracy – często tymczasowo i bez gwarancji jakiejkolwiek integracji.
Problemem nie jest sama imigracja, ale sposób, w jaki jest zarządzana. Obowiązujący model de facto pozbawił państwo wpływu na kształt struktury demograficznej. Imigranci trafiają do Polski głównie za pośrednictwem firm rekrutacyjnych, które działają wyłącznie w oparciu o kryteria kosztów i dostępności. Zatrudniani są często przez podmioty z branży magazynowej, transportowej czy budowlanej, gdzie liczy się niska cena robocizny, a nie jakość czy kompetencje. Dla firm jest to rozwiązanie idealne ze względu na niższe koszty i odpowiedzialność społeczną bliską zeru. Dla państwa jednak jest to pułapka, której konsekwencje będą odczuwalne przez dekady.
Najbardziej niepokojące jest jednak to, że Polska nie posiada żadnych rocznych limitów ani suwaka strategicznego, który określałby ile osób z zagranicy może realnie przyjąć bez naruszenia spójności kulturowej i bezpieczeństwa społecznego. W praktyce wszystko opiera się na sile nacisku rynku – im więcej wolnych etatów, tym więcej zezwoleń. Brakuje systemu punktowego, brak jest analizy potencjalnych skutków demograficznych i zupełny brak rozeznania co do tego, kim są osoby przybywające, jaki mają stosunek do państwa polskiego, czy znają język, czy zamierzają tu zostać.
Popularność form pracy tymczasowej tylko pogłębia problem. Wiele agencji zatrudnienia operuje poprzez sieci podwykonawców i podnajmu, co oznacza brak ciągłości zatrudnienia i brak związku pracownika z lokalną wspólnotą. Pracownicy często mieszkają w zamkniętych skupiskach, porozumiewają się wyłącznie w swoim języku i nie integrują się ani z rynkiem, ani z polskim społeczeństwem. Taki model prowadzi do tworzenia „równoległych światów” – enklaw, które funkcjonują obok, a nie w ramach państwa. Konsekwencje społeczne, od presji na usługi publiczne po wzrost przestępczości i napięć kulturowych, są nieuniknione. Dodatkowo warto zaznaczyć, że Polska jako członek Unii Europejskiej nie jest zobowiązana do prowadzenia otwartej polityki migracyjnej wobec państw trzecich. Kwestia zezwoleń dla cudzoziemców spoza UE pozostaje w pełni w gestii krajowej administracji. Innymi słowy: obecny model nie jest wymuszony żadnymi przepisami europejskimi. Jest to efektem własnych zaniedbań, lobbingu gospodarki niskich kosztów i braku odwagi politycznej.
Wnioski nasuwają się same. Polska potrzebuje polityki migracyjnej opartej nie na presji rynku, ale na długofalowej strategii. Oznacza to wprowadzenie limitów rocznych, selekcji na podstawie realnych potrzeb gospodarczych i kulturowej kompatybilności oraz odejście od fikcji taniej pracy jako jedynej drogi rozwoju. Państwo narodowe, które nie kontroluje własnych granic i nie decyduje, kto może budować jego przyszłość, wcześniej czy później przestaje być podmiotem politycznym. A to koszt, na który Polska po prostu nie może sobie pozwolić.
Wnioski i kierunki reform
Dotychczasowe doświadczenia Polski z polityką migracyjną pokazują jednoznacznie, że brak strategii szybko przeradza się w trwały chaos. Model, w którym państwo pełni rolę biernego operatora ułatwiającego napływ taniej siły roboczej z krajów trzecich, działa być może z punktu widzenia krótkoterminowych interesów gospodarczych, ale w długim okresie jest równoznaczny z porzuceniem odpowiedzialności za własną przyszłość. Demografia, tożsamość narodowa i spójność kulturowa nie są zasobami niewyczerpalnymi – ich utrata może okazać się nieodwracalna. Dlatego polityka demograficzna i migracyjna wymaga dziś radykalnego przemyślenia.
Po pierwsze, Polska musi odzyskać suwerenność w decyzjach dotyczących tego, kto osiedla się na jej terytorium. Oznacza to konieczność odejścia od podejścia reaktywnego, w którym decyzje dyktują braki kadrowe w sektorze prywatnym, na rzecz podejścia selektywnego i strategicznego. Wprowadzenie systemu punktowego, wzorowanego na Australii czy Kanadzie, jest jednym z kluczowych elementów takiej zmiany. Nie chodzi tu o kopiowanie rozwiązań, ale o przyjęcie zasady: państwo decyduje, nie rynek. Tylko wtedy możliwe będzie skuteczne ograniczenie imigracji niskowykwalifikowanej, chaotycznej i niekontrolowanej, a tym samym zatrzymanie procesów rozkładu społecznego, z jakimi zmagają się obecnie zachodnie metropolie.
Po drugie, trzeba odejść od polityki masowego i nieprzemyślanego wydawania zezwoleń na pracę dla obywateli państw kulturowo odległych. Państwo nie ma obowiązku otwierania swoich granic dla każdego, kto chce u nas pracować. Potrzebne są roczne limity imigracyjne, z wyraźnym podziałem na kategorie zawodowe, geograficzne i kulturowe. W pierwszej kolejności preferencje powinny być przyznawane osobom z krajów Europy Środkowej i Wschodniej, zbliżonych kulturowo i historycznie. Każdy inny napływ powinien być traktowany jako wyjątek, a nie norma. Takie podejście nie wyklucza umiarkowanej imigracji, ale nadaje jej kształt zdefiniowany przez interes narodowy.
Trzecim obszarem jest zatrzymanie wypaczeń systemowych, które uczyniły z Polski kraj „otwartych drzwi” dla korporacyjnej migracji rotacyjnej. Państwo powinno ściśle kontrolować działalność agencji zatrudnienia sprowadzających pracowników z zagranicy i wprowadzić obowiązek kulturowego oraz językowego minimum dla osób chcących uzyskać pozwolenie na pobyt. Niezbędna jest również reforma form zatrudnienia tymczasowego – obecnie wykorzystywanego jako sposób na obchodzenie jakichkolwiek wymogów integracyjnych. Uregulowanie tego obszaru nie tylko wzmocni bezpieczeństwo wewnętrzne, ale też przywróci minimum zaufania społecznego do państwa jako strażnika ładu.
W tym kontekście należy również wspomnieć o kluczowej roli, jaką powinien odegrać projekt masowego powrotu Polaków z zagranicy. Miliony obywateli mieszkających dziś na emigracji w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Irlandii czy Skandynawii to potencjał, który wciąż może zostać odzyskany. Wielu z nich posiada kompetencje, doświadczenie, kapitał i przywiązanie do ojczyzny, które czynią ich naturalnymi kandydatami do budowy silnego państwa. Powrót emigrantów, zarówno tych z czasów transformacji, jak i późniejszych fal wyjazdowych, powinien być traktowany jako strategiczny cel demograficzny, porównywalny z inwestycjami infrastrukturalnymi czy modernizacją armii. Ten wątek zostanie jednak szczegółowo rozwinięty w osobnym artykule, poświęconym wyłącznie temu zagadnieniu.
Polska stoi dziś przed wyborem. Albo przyjmie rozwiązania, które pozwolą jej zachować swoją tożsamość, strukturę społeczną i kontrolę nad przyszłością, albo pójdzie drogą bezwładnego dryfu, znaną z wielu krajów zachodnich. Polityka migracyjna nie może być funkcją kaprysów rynku ani podporządkowana żądaniom branż niskich kosztów. Musi wynikać z racji stanu. A ta mówi jasno – Polska, by przetrwać jako suwerenne państwo narodowe, musi zacząć działać w interesie własnych obywateli. Innej drogi nie ma.
Patryk Kowalczyk