W debacie publicznej pojawiła się nowa granica absurdu.
Shabana Mahmood, minister spraw wewnętrznych w rządzie Partii Pracy, oceniła działania Nigela Farage’a i Reform UK następująco:
„To trochę gorsze niż rasizm.”
Wypowiedź padła podczas spotkania na konferencji Partii Pracy w Liverpoolu, w kontekście propozycji dotyczących przeglądu statusu imigracyjnego osób osiedlonych w Wielkiej Brytanii. Tym samym przedstawicielka rządu postawiła znak równości – a może nawet wyższości – między rozsądną polityką migracyjną a tzw. mową nienawiści.
Mahmood próbowała przypisać Farage’owi i jego partii stosowanie tzw. „psich gwizdków”, czyli zakodowanych komunikatów rzekomo adresowanych do radykalnych środowisk.
„Nigel Farage stosuje sztuczkę, którą stosuje regularnie – mówi coś, co technicznie nie jest rasistowskie, ale dobrze wie, że wysyła bardzo głośny ‘psi gwizdek’ do każdego rasisty w kraju.” (…) „To daje mu możliwość zachowania pozorów i mówienia: ‘Przecież to dotyczy również białych’. Technicznie rzecz biorąc, to prawda. Ale on dobrze wie, że wysłał jasny sygnał do każdego rasisty w kraju: ci, którzy przybyli do tego kraju i tu zamieszkali, mogą pewnego dnia stracić swój status.”
W praktyce każde stanowisko odbiegające od lewicowego konsensusu zostaje uznane za zagrożenie nie tyle merytoryczne, co moralne. To właśnie ten schemat blokuje dziś debatę o migracji, integracji i stabilności społecznej. Wbrew narracji Mahmood, propozycje Reform UK nie są wymierzone w konkretne grupy etniczne. Chodzi o przegląd decyzji podjętych w okresie masowego nadawania prawa pobytu tzw. „Boriswave”. W latach 2021–2024 wydano ponad milion wiz, często bez przejrzystych kryteriów ani skutecznej integracji. Trudno zatem uznać za przejaw nienawiści pytania o skutki takiego działania.
To, co dziś nazywane jest „psim gwizdkiem”, jeszcze niedawno było częścią zdrowej debaty demokratycznej: jak wiele osób rocznie powinno osiedlać się w kraju? Jakie warunki powinny spełniać? Czy osoby, które nie integrują się społecznie, powinny mieć automatyczne prawo do pobytu? Tych pytań nie można zbywać moralnym oburzeniem. Retoryka Mahmood przyczynia się do utrwalania społecznych podziałów. W swoim przemówieniu odwołała się także do własnych przeżyć:
„Coś znacznie głębszego, znacznie bardziej wszechobecnego dzieje się teraz – i naprawdę czuć, że jest wszędzie.” (…) „Członkowie mojej rodziny zostali nazwani ‘pieprzonymi Pakolami’ w Birmingham, w miejscach, do których regularnie chodzimy razem. Nie będę udawać, że nie kosztowało mnie to bezsennych nocy.”
Takie doświadczenia są niewątpliwie bolesne, ale nie mogą być podstawą do kształtowania polityki państwowej. Indywidualne dramaty, choć godne współczucia, nie mogą wykluczać potrzeby rzeczowej dyskusji o imigracji i obywatelstwie.
Rasizm istnieje. Ale równie realne są potrzeby: stabilnego prawa, kontroli granic i wspólnoty narodowej opartej na wspólnych wartościach. Jeśli każde przypomnienie o tych fundamentach ma być uznawane za „gwizdek do rasistów”, to oznacza to rezygnację z politycznej odwagi. W rzeczywistości to nie Farage, ale lewica rozgrywa dziś kartę tożsamościową. Stygmatyzowanie przeciwników jako „gorszych niż rasiści” to próba zawłaszczenia moralności w życiu publicznym. Prawdziwe pytanie brzmi nie: „czy to obraża?”, ale: „czy to działa?”.
Polityka przez emocje: dramatyzowanie codzienności jako broń ideologiczna
Podczas konferencji Partii Pracy szefowa Home Office pokazała, jak łatwo zastąpić debatę publiczną atmosferą moralnego ostracyzmu. Zamiast rozmowy o kryzysie migracyjnym padły oskarżenia o „psie gwizdki” i sugestie o rzekomym „dziedzictwie skinheadów”.
Mahmood w swojej mowie odniosła się do marszu w Londynie 13 września, który zgromadził według policji od 110 do 150 tysięcy osób:
„Zaledwie kilka dni po objęciu urzędu, 150 tysięcy osób przemaszerowało przez Londyn. To było przypomnienie, że jeśli nie będziemy działać, to zostaniemy wypchnięci z debaty przez tych, którzy chcą przepisać definicję brytyjskości.”
I dodała:
„Mniejszość tych, którzy wyszli na ulice, to spadkobiercy skinheadów z dawnych czasów.”
Tego typu stwierdzenia nie są analizą problemu, ale jego moralną etykietą. Nie wiadomo, ilu uczestników marszu miało ekstremistyczne poglądy, ilu przyszło, by zaprotestować przeciwko chaosowi w polityce migracyjnej. W efekcie tysiące zwykłych obywateli zostają wrzucone do jednego worka z radykałami. To prosty sposób, by unieważnić ich głos i uniknąć rozmowy o meritum.
Podobnie jest z zarzutem „psich gwizdków”. Mahmood powiedziała w Liverpoolu:
„Nigel Farage powtarza ten sam trik – mówi coś, co technicznie nie jest rasistowskie, ale dobrze wie, że wysyła bardzo głośny ‘psi gwizdek’ do każdego rasisty w kraju.”
W ten sposób polityczna poprawność staje się bronią. Każdą próbę uporządkowania systemu migracyjnego można przedstawić jako kodowany sygnał dla ekstremistów. A przecież Reform UK nie proponuje niczego, co w innych krajach Europy nie byłoby standardem: przeglądu zezwoleń na pobyt, jasnych kryteriów integracji, ograniczenia masowego napływu ludności, który w ostatnich latach osiągnął rekordową skalę.
Dodatkowo Mahmood sama przyznała, że rozważa wprowadzenie nowych ograniczeń w polityce osiedleńczej:
„Nie wykluczam żadnych nowych ograniczeń. Przyglądamy się wszystkim opcjom, jeśli chodzi o liczbę wniosków o osiedlenie się, które spłynęły w ostatnich latach.”
Skoro tak, to pytania zadawane przez Reform UK są nie tylko zasadne, ale w dużej mierze zbieżne z tym, co sama minister rozważa w praktyce. Różnica tkwi w języku – Farage mówi o tym otwarcie, Mahmood woli opowiadać o atmosferze zagrożenia.
Takie podejście ma konsekwencje. Społeczeństwo zaczyna się dzielić na tych, którzy jeszcze odważą się mówić o problemach migracji, i tych, którzy boją się odezwać, by nie zostać uznanymi za „rasistów” czy „skrajnych prawicowców”. Efekt jest odwrotny do zamierzonego: zamiast wyciszać napięcia, retoryka moralnego potępienia je pogłębia. Wbrew narracji, Reform UK nie mówi o „czystości rasy” ani o „wykluczaniu mniejszości”. Mówi o regułach. O tym, że państwo powinno wiedzieć, kto do niego przyjeżdża, na jakich warunkach, i czy przestrzega obowiązków wynikających z przyznanego statusu. Tak rozumiana polityka nie jest „psim gwizdkiem”, tylko fundamentem odpowiedzialnego rządzenia. Jeśli każda próba uporządkowania tej sfery będzie przedstawiana jako ukryty sygnał do nienawiści, to wkrótce sama debata stanie się niemożliwa. A wtedy politykę migracyjną będą kształtowały nie decyzje demokratyczne, lecz przypadek i chaos.
Tożsamość narodowa to nie rasizm. Czas nazwać rzeczy po imieniu
Wystąpienie Shabany Mahmood i towarzysząca mu narracja medialna wpisują się w szerszy trend: utożsamianie wszelkiej troski o granice, obywatelstwo i kulturę z tzw. mową nienawiści. To strategia skuteczna medialnie, ale katastrofalna społecznie. Bo jeśli wszystko jest rasizmem – to nic nie można już powiedzieć bez ryzyka oskarżenia. Problem nie leży w istnieniu radykalnych środowisk. Te istniały zawsze, na obrzeżach każdej demokracji. Problemem jest to, że rozsądna i legalna krytyka polityki migracyjnej zaczęła być traktowana jak ich przedłużenie. Jeśli Farage mówi o przeglądzie statusów przyznanych w latach 2021–2024, to nie dlatego, że „puszcza sygnały do rasistów”, tylko dlatego, że społeczne zaufanie do polityki osiedleńczej jest dramatycznie niskie.
Mahmood nie tylko tego nie zauważa. Ona świadomie ignoruje ten fakt. Przykładem może być sposób, w jaki skomentowała propozycję ponownego rozpatrzenia niektórych przypadków ILR (indefinite leave to remain, prawo do stałego pobytu):
„On [Farage] wie, że wysyła jasny sygnał każdemu rasistowskiemu wyborcy w tym kraju, że ludzie, którzy zbudowali tu swoje życie, mogą pewnego dnia zostać pozbawieni statusu.”
A przecież samo pytanie, czy dane decyzje administracyjne były zasadne, jest logiczne – szczególnie gdy mówimy o setkach tysięcy przypadków i braku jednoznacznych kryteriów. Odpowiedzialne państwo nie powinno się tego pytania bać. Wręcz przeciwnie – powinno je zadać samo, zanim zrobi to za nie ulica. To nie Farage przesuwa debatę na prawo. To Partia Pracy przesuwa granicę dopuszczalnej dyskusji tak daleko w lewo, że nawet centrowe pytania zaczynają brzmieć jak prowokacja. Skutek? Coraz więcej obywateli milczy. I czeka. Czeka na kogoś, kto powie wprost, że narodowa tożsamość to nie wstyd. Że państwo ma prawo decydować, kto zostaje jego częścią. Że integracja nie polega na tym, by społeczeństwo dostosowywało się do przyjezdnych, tylko by przyjezdni stawali się częścią wspólnoty. I że to nie ma nic wspólnego z rasizmem.
Mahmood próbuje budować własną definicję patriotyzmu. Mówi o „walce o Wielką Brytanię, nie o małą Anglię”. Ale czy przypadkiem właśnie ta „mała Anglia” nie była przez dekady symbolem porządku, uczciwości, wspólnych wartości i społecznej stabilności?
„Musimy walczyć o naszą wiarę w Wielką Brytanię – nie o małą Anglię” – stwierdziła na konferencji.
Brzmi to efektownie, ale pustka tego hasła jest uderzająca. Bo nie wiadomo, czym miałaby być ta „większa Wielka Brytania” – jeśli nie wspólnotą prawa, języka, kultury i zobowiązań obywatelskich. Jeśli „większa” znaczy jedynie bardziej rozmyta i rozproszone – to nie jest to postęp, tylko utrata sensu.
Reform UK mówi rzeczy, które kiedyś uchodziły za oczywiste. Że państwo bez granic traci swoją suwerenność. Że społeczeństwo bez integracji traci spójność. Że naród bez wspólnego języka i wartości traci tożsamość. To nie jest ekstremizm – to realizm. I najwyższy czas, by ten realizm wrócił do debaty publicznej. Jeśli każde zdanie zaczynające się od „państwo powinno…” kończy się oskarżeniem o nienawiść, to nie mamy już polityki – mamy ideologiczną grę, w której rację ma ten, kto pierwszy się obrazi. A to prowadzi do tego, że większość przestaje się odzywać, a mniejszości stają się zakładnikami polityków, którzy mówią w ich imieniu, nie pytając o zdanie.
Nie czas na moralne widowiska. Czas na jasne reguły, spokojny ton i decyzje podejmowane w imieniu tych, którzy nie krzyczą – ale obserwują. Bo to oni, prędzej czy później, zdecydują o tym, jaką Brytanią będą.