Program „Orka”, czyli plan zakupu nowych okrętów podwodnych dla Marynarki Wojennej RP, miał być sztandarowym projektem modernizacji Sił Zbrojnych. Wielokrotnie zapowiadany, wznawiany, przemilczany i przywracany – dziś znajduje się w stanie głębokiej zapaści.
Jak donosi dziennik Rzeczpospolita, rząd nie ma realnych szans na podpisanie umowy w sprawie zakupu okrętów podwodnych do końca bieżącego roku. To kolejna spektakularna porażka w długiej serii niespełnionych obietnic w sferze bezpieczeństwa narodowego.
Minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz jeszcze jesienią ubiegłego roku zapewniał, że 2025 będzie rokiem przełomu dla programu „Orka”. Padły konkretne zapowiedzi: decyzje polityczne, wybranie oferenta, rozpoczęcie negocjacji i finalizacja kontraktu. Żadna z tych zapowiedzi nie została zrealizowana. Dziś, w połowie roku, nie tylko nie ma wybranego producenta, ale też nie słychać nawet spójnej koncepcji, według której miałby przebiegać dalszy proces zakupowy. W efekcie – jak pisze Rzeczpospolita – „nie ma żadnych szans”, by do końca roku doszło do podpisania umowy. Ministerstwo obrony narodowej nie potwierdziło żadnych konkretnych rozmów z potencjalnymi partnerami, a cała komunikacja wokół projektu ogranicza się do ogólnikowych zapewnień o „trwających analizach”.
Tymczasem sytuacja Marynarki Wojennej – zwłaszcza jej komponentu podwodnego – jest dramatyczna. Polska dysponuje dziś tylko jednym czynnym okrętem podwodnym: ORP Orzeł, sowieckiej konstrukcji z końca lat 80. jednostką projektu 877E (typ Kilo). Jednostka przeszła serię napraw, ale jej zdolności bojowe i techniczne pozostają przedmiotem poważnych wątpliwości. Co gorsza, ORP Orzeł od lat wymaga modernizacji, a jego awaryjność jest wysoka. Pozostałe trzy okręty podwodne – pozyskane z Norwegii typu Kobben – zostały już wycofane ze służby. Ostatni z nich, ORP Sęp, opuścił szeregi floty w 2021 roku. Polska Marynarka praktycznie przestała istnieć jako siła podwodna, co w kontekście Bałtyku – mimo jego specyfiki – jest poważnym problemem militarnym.
W kwietniu br. byli oficerowie i marynarze wystosowali list otwarty do premiera Donalda Tuska oraz ministra Kosiniaka-Kamysza. W ostrych słowach nazwali sytuację „hańbą dla państwa” i „symbolem zaniechania w dziedzinie obronności”. Wskazali, że Polska nie tylko nie rozwija zdolności podwodnych, ale nawet nie utrzymuje ich w podstawowym stanie gotowości. Reakcja resortu obrony była, delikatnie mówiąc, zachowawcza. Odpowiedziano, że „trwają konsultacje”, „zostanie przeprowadzona analiza potrzeb operacyjnych” i że „nie chodzi o szybką decyzję, lecz o słuszną”. To język dobrze znany z poprzednich lat, używany przez kolejne ekipy rządowe, by maskować brak decyzji.
Porażka programu „Orka” nie jest pierwszym przypadkiem, kiedy ambicje modernizacyjne państwa rozbijają się o ścianę biurokracji, braku odwagi politycznej i niekompetencji w zakresie zakupów uzbrojenia. Od 2013 roku mówi się o potrzebie wymiany przestarzałych okrętów podwodnych. Rząd PO-PSL zainicjował wtedy prace nad programem „Orka”, ale nie doprowadził go do końca. Po objęciu władzy przez PiS w 2015 roku program został zamrożony, by potem – pod presją NATO i własnych deklaracji – wracać na usta polityków w każdym roku wyborczym. Efekt? Dekada pozorowanych działań bez jakiejkolwiek decyzji. Obecna ekipa, choć odwołująca się do potrzeby naprawy państwa i odbudowy instytucji, powiela dokładnie ten sam schemat.
Program „Orka” ma znaczenie nie tylko symboliczne, ale też strategiczne. Wbrew częstym opiniom, że na Bałtyku okręty podwodne nie są potrzebne, wielu ekspertów podkreśla ich kluczową rolę. Bałtyk to akwen płytki, ale intensywnie penetrowany przez jednostki nawodne i lotnictwo. W takich warunkach nowoczesny okręt podwodny może pełnić funkcję platformy rozpoznawczej, odstraszającej i ofensywnej. Przykładem mogą być Niemcy i Szwecja – oba kraje inwestują w swoje floty podwodne właśnie z myślą o działaniach w tym specyficznym środowisku operacyjnym. Polska – mimo położenia geograficznego i deklarowanego zaangażowania w strukturach NATO – wycofuje się de facto z tej dziedziny obrony.
Koszty zaniechań będą odczuwalne przez lata. Nawet jeśli dziś rząd obudziłby się z letargu i przystąpił do zakupu nowych jednostek, ich dostawa, testy, integracja i szkolenie personelu zajęłyby minimum 5–7 lat. Oznacza to, że najwcześniej w latach 2030–2032 Polska mogłaby znów posiadać pełnosprawną flotę podwodną – pod warunkiem, że decyzje zapadną natychmiast, a wykonawcy będą wywiązywać się bez opóźnień. To scenariusz optymistyczny, a doświadczenie pokazuje, że w polskich realiach zbrojeniowych raczej rzadko się spełnia.
Dlatego niepokoi bierność obecnego rządu. Zamiast transparentnego przetargu, komunikacji z opinią publiczną i jednoznacznych deklaracji, mamy do czynienia z mętnymi komunikatami i brakiem jasnej odpowiedzialności. Ani premier, ani minister obrony nie przedstawili planu B. Nie wiadomo, czy Polska zamierza zrezygnować z komponentu podwodnego na rzecz np. rozwoju dronów morskich, czy tylko odkłada decyzję z powodów politycznych. Brakuje także szerszej dyskusji parlamentarnej – Sejm nie zajmuje się stanem Marynarki Wojennej, a opinia publiczna nie zna nawet założeń bieżącej strategii morskiej państwa.
Wszystko to pokazuje, że modernizacja polskich sił zbrojnych pozostaje w znacznej mierze sprawą deklaratywną. Program „Orka” jest tego najlepszym przykładem: projekt ambitny, dobrze zapowiadający się, potrzebny – który po raz kolejny kończy się na niczym. I nie można tego już zrzucić ani na pandemię, ani na wojnę na Ukrainie, ani na „trudną sytuację geopolityczną”. To wyłącznie efekt braku decyzyjności, kompetencji i determinacji. A to są rzeczy, za które odpowiada konkretna władza – nie historia.