14 grudnia 2024
Historia i idea Okres międzywojenny i okupacja

Jan Mosdorf: Tradycja i tradycjonalizm

Każde pokolenie musi własnym wysiłkiem z materiałów pozostawionych przez przodków i tych, które zmieniona rzeczywistość jemu dopiero udostępniła budować na nowo swą własną syntezę, tak jak poszczególny człowiek ustawicznym trudem musi co dzień budować na nowo swą harmonię wewnętrzną.

Nawet gdyby wyjątkowe jakieś pokolenie zbudowało syntezę niezmiernie bliską harmonii społecznej, praca jego, choć płodna w skutkach, nie uchroniłaby następców od trudów i niebezpieczeństw. Pozwoliłaby może na długoletnie korzystanie z jej owoców, ale w końcu doskonałe wzory skrzepłyby w duszach epigonów w świetne lecz martwe schematy, niezdolne do opanowania wciąż falującej rzeczywistości.

Dlatego nie należy przeceniać tradycji. Dążność do oparcia się o nią jest niejednokrotnie przejawem kwietyzmu myślowego, pragnącego wyręczać się wysiłkiem dawnych pokoleń. Oczywiście, skoro kogoś nie stać na twórczość własną to już lepiej żeby naśladował rodzime wzory, niż bezmyślnie małpował prądy modne zagranicą, co tak razi we wszelkich ruchach „faszystowskich”, organizacjach ze swastyką w herbie i tak dalej. Ale nie wszystko co dawne lepsze jest od współczesnego. Tradycja jest rzeczą cenną, zwłaszcza o ile jest żywa i o ile wypływa z trwałych i zdrowych cech narodu czy środowiska cywilizacyjnego, a nie jest powierzchownym nalotem lub manierą. W przeszłości znaleźć można dużo doświadczeń, z przeszłością łączą nas więzy duchowe, ślady, których wyprać doszczętnie nie podobna i nie należy, ale pamiętać trzeba zawsze, że twórczość historyczna nie skończyła się na naszych przodkach, że my również jesteśmy nie tylko potomkami lecz i przodkami. Epigonizm jest zaprzeczeniem twórczości. Zupełnie zaś chybione byłoby sztuczne odgrzewanie tradycji. Bal kostiumowy może być miłą rozrywką w karnawale, ale do pracy nie chodzi się w zbroi przodka z czasu wojen krzyżowych.

Możemy uznać wielkie korzyści duchowe jakie odniosło w X wieku ówczesne państwo polskie przez wejście w krąg cywilizacji porzymskiej, ale nie jest to powód do jakiejś szczególnej dumy. Jeżeli słusznie buntuje się nasza duma przeciw nazywaniu nas Francuzami północy, to nie należy również stawiać się w postawie klienta cywilizacji rzymskiej. Mamy powód szczycić się Kochanowskim, Skargą, Mickiewiczem, ale nie Cyceronem, Horacym czy Wergiliuszem, bo nie nasz naród ich wydał. Jesteśmy narodem na dorobku, nasza wielkość leży raczej przed nami, niż za nami, nie dziwota więc, że wiele rzeczy nam imponuje, ale czemuż z tego tworzyć ideologię? Oczywiście, bardziej czujemy się związani duchowo z Cezarem niż Dżyngis-Chanem i z Ulpianem niż Konfucjuszem, ale nie rywalizujemy ze świętym Pawłem w dumie z obywatelstwa rzymskiego.

Dziś zresztą tradycje starożytnej Romy nie cieszą się już taką popularnością co w epoce kapitalizmu, tj. od humanizmu po wojnę światową. Dziś natomiast egzaltujemy się średniowieczem i mówimy o powrocie do niego. Czy jest to stanowisko słuszne?

Oczywiście był objawem zwyczajnej głupoty frazes o „ciemnym średniowieczu”. Sama nazwa, którą określano tę epokę dowodzi że nie rozumieliśmy historii. Wieki „średnie” znaczą bowiem tyle, co przejściowe między dwiema twórczymi epokami. Wiemy dzisiaj, że tak nie było że wiek XIII wydał syntezę cywilizacyjną wyższą i od rzymskiej i od tych mizernych pod względem duchowym usiłowań, których pragnął dokonać okres kapitalistyczny, owe prawdziwe „średniowiecze” wieki między XIII a XX czy XI wiekiem.

Ale nie znaczy to, aby zawracać wstecz. Powrotu do średniowiecza nie trzeba brać dosłownie. Jest to hasło negatywne raczej, niż pozytywne. Czujemy potrzebę zrzucenia balastów, którymi nas obarczyła era kapitalistyczna; przy tej czynności okazuje się słuszne niejedno, co ta era uważała za przesąd, głupstwo lub hańbę. Powracamy do sprawiedliwej oceny średniowiecza, ale nie do niego samego. Możemy i powinniśmy czerpać z tej epoki wiele cennych rad, ale tworzyć należy z ich pomocą nowe rzeczy, nie kopie.

„Jeśli ktoś chce szukać wzorów w przeszłości – mówi słusznie Leon Chwistek[1] – to nie znaczy, żeby miał zrobić to samo, co robiono w przeszłości, ale żeby robił co innego na równie wielkim poziomie. Jeżeli generał bierze sobie za wzór Cezara, to nie znaczy wcale, że ma używać drewnianych wież oblężniczych i kusz mechanicznych do wyrzucania kamienie – chodzi o to, żeby działać z równie jasnym planem, żeby mieć równie błyskawiczną zdolność decyzji i równie wielką odwagę”.

Weźmy przykład z innego zakresu: sztuki. Przypomnijmy sobie czasy pełnego romantyzmu, kiedy istniał kult średniowiecza, najfałszywiej często pojętego. Był to okres, w którym rzucono się do budowy pseudogotyckich gmachów, co, przeciągnąwszy się niemal na pół wieku zasypało wieś polską setkami spiczastych, bezdusznych kościołów z czerwonej cegły w stylu św. Floriana na Pradze lub św. Elżbiety we Lwowie. Czy okres ten dowodził swego pokrewieństwa duchowego z czasami św. Franciszka z Asyżu? Bynajmniej, dowiódł tylko swej jałowości twórczej. Nawet tak wysoce szlachetny ruch plastyczny jak prerafaelicki pragnący zerwać z naturalizmem XVI wieku w malarstwie nie stworzył nowej epoki, gdyż w braku siły wewnętrznej i odwagi rewolucyjnej począł naśladować. I choć prerafaelici naśladowali istotnie najszlachetniejsze wzory Fra Angelica i Botticellego, pozostali bezpłodnym epizodem. Dużo większe zasługi położył tak skądinąd płytki ruch, jak futuryzm włoski. A dopiero kubizm i ekspresjonizm, brnąc przez dziwactwa i padając często ich ofiarą – rzuciły podwaliny pod rozwój nowej sztuki; nie stworzyły co prawda, same przez się dzieł wielkich, ale umożliwiły ich tworzenie w przyszłości. Otóż kubizm i ekspresjonizm nawiązały, nieświadomie zresztą i przypadkowo, do sztuki średniowiecznej: do zagadnień kompozycyjnych, do ornamentu, do fantazji nieskrępowanej naturalizmem i anatomizmem, do deformacji.

Naśladownictwo, to rzecz powierzchowna. Kto widział sławną ohydę berlińską, owych w stal zakutych rycerzy w Siegesalee, typowy produkt tandety naturalistycznej XIX wieku, niech ich porówna z twórczością Skoczylasa, która średniowiecza nie dotyka, ale duchowo jest mu o niebo bliższa, niż wspomniane potwory berlińskie. Dlaczego? Bo Skoczylas czerpał swe natchnienie w wielkiej mierze z kultury góralskiej, którą nalot epoki kapitalistycznej musnął tylko powierzchownie, która w duchowej swej istocie pozostała niemal średniowieczna.

Ale łatwiej nawiązać kontakt ze średniowieczem artyście na terenie sztuki, niż politykom na terenie życia. Możemy surowo oceniać epokę „nowożytną”, dzielącą nas od średniowiecza, ale jesteśmy mimo wszystko jej spadkobiercami. Trzeba ten spadek brać z dobrodziejstwem inwentarza, ale zrzeczenie się go całkowite nie byłoby ani słuszne, ani nawet możliwe. „Nie chcemy chyba – pyta ironicznie Chwistek – zamienić naszych lamp elektrycznych na łuczywo, naszych stacji telegrafu bez drutu na sygnały świetlne, naszych aeroplanów na łopatę czarownic, a naszej neurastenii i depresji na histerię i obłęd panów feudalnych”. Oczywiście. Ze średniowieczem różni nas przede wszystkim dynamika życia. Dynamika średniowiecza polegała na wielkich ruchach mas ludzkich, na zmianach terytorialnych, w których ginęły całe narody, na wielkiej płodności i niemal równie wielkiej śmiertelności. Dynamika współczesna polega na ciągłych zmianach w sposobie życia, na nowych wynalazkach technicznych, a przede wszystkim na wzmożonym tempie. Jesteśmy zaprzeczeniem średniowiecznej cierpliwości. Nawet wieś nasza powoli przestaje być średniowieczna, a najbardziej duchowo tkwiący w średniowieczu Poleszuk z jego tempem życia i pracy objawia się nam wraz z bobrem i łosiem jako nęcący egzotyzm, lecz nie jako wzór do naśladowania. Dziś szerzy się wprawdzie moda na potępianie w czambuł zdobyczy technicznych, ale przecież nasza psychika kształtuje się pod ich wpływem. Można je pchnąć w innym kierunku, niż dotychczas, ale nie ma racji od nich się odcinać.

Czemuż nie latać samolotem? Wystarczy zdawać sobie sprawę, że samolot jest tylko narzędziem, nie wpadać na jego widok w zachwyt typu B. Winawera, nie uważać postępu technicznego za postęp duchowy, nie sądzić naiwnie, że usprawnienia techniczne sprowadzą erę szczęśliwości powszechnej. Nie można dowolnie wracać do przeszłości, nie wrócimy więc do średniowiecza. Jeżeli sięgamy do niego myślą, to dlatego, że wiemy – i to jest naszą wielką zdobyczą – że są wartości stałe, niezależne od epok, nie ulegające zmianom, ponadczasowe i ponadludzkie, że znajomość tych wartości tak powszechna w wiekach średnich, została zagubiona przez ducha ery kapitalistycznej.

Materializm cywilizacji współczesnej, jej niwelujące i standaryzujące działanie, narzucające, lub przynajmniej grożące narzuceniem wszystkim jednakowego stylu życia, moda, nakazująca wzorowanie się na współczesnym, ale dalekim geograficznie obyczaju, w czym tak celują zeuropeizowani Żydzi, drogą reakcji skłania wielu ludzi do tęsknoty za przeszłymi latami i przeciwstawiania modzie, czyli naśladownictwu w przestrzeni – tradycji, czyli naśladownictwa w czasie, podtrzymywania dawnych obyczajów, dawnego sposobu życia, dawnych form i dawnych wierzeń („I to, w co twe pobożne wierzyły pradziady… Ach, najpiękniejsze święto, bo święto pamiątek… czemu zniosłeś odwiecznie obchodzone Dziady? – mówi Gustaw – tradycjonalista, na co Ksiądz, patrzący z ponadczasowego, metafizycznego stanowiska odpowiada surowo: „Ta uroczystość bierze z pogaństwa początek”). Tradycje, zależnie od swego zakresu podzielić można na rodzinne, regionalne, klasowe (ściślej: stanowe) i narodowe. Przy budowaniu nowego życia społecznego największą wartość mają te ostatnie. Ale jakie są nasze tradycje narodowe?

W każdym Polaku żyją jego przeszłe pokolenia i żyje cała przeszłość narodowa. „Naród, – mówi Zygmunt Wasilewski – jest istotnością duchową ponad jednostką i pokoleniami. Żyją w nim duchy ludzi, którzy już zeszli ze świata, tych, którzy teraz są na ziemi i tych, którzy jeszcze się nie narodzili. Przejmujemy robotę dziejową od poprzedników i dajemy ją następcom”. Ale z tego słusznego ujęcia nie wynika jednak konieczność tradycjonalizmu, lecz tylko łączności duchowej z narodem, nie odrzucania pozytywnych jego zdobyczy historycznych. Doskonale precyzuje to Dmowski w „Myślach Nowoczesnego Polaka”: „Jestem Polakiem – to znaczy, że należę do narodu polskiego na całym jego obszarze i przez cały czas jego istnienia, zarówno dziś, jak w wiekach ubiegłych i w przyszłości; to znaczy, że czuję swą ścisłą łączność z całą Polską: z dzisiejszą… i z tą, która przed tysiącleciem dźwigała się dopiero, skupiając koło siebie pierwotne, pozbawione indywidualności szczepy i z tą, która w połowie przebytej drogi rozpościerała się szeroko, groziła sąsiadom swą potęgą i kroczyła szybko po drodze cywilizacyjnego postępu, i z tą, która później staczała się ku upadkowi, grzęzła w cywilizacyjnym zastoju, gotując sobie rozkład sił narodowych i upadek państwu i z tą, która późnej walczyła bezskutecznie o wolność i niezawisły byt państwowy; z przyszłą wreszcie bez względu na to, czy zmarnuje ona pracę poprzednich pokoleń, czy wywalczy sobie własne państwo, czy zdobędzie stanowisko w pierwszym szeregu narodów. Wszystko co polskie jest moje: niczego się wyrzec nie mogę. Wolno mi być dumnym z tego, co w Polsce jest wielkie, ale muszę przyjąć i upokorzenie, które spada na naród za to, co jest w nim marne”.

Z wielkich, budzących dumę tradycji, jakaż żyje aż po dzień dzisiejszy? Jedna tylko: tradycja polskiej kawalerii. Od Płowiec i Grunwaldu, poprzez Obertyn, Kłuszyn, Kircholm, Wiedeń, Somosierrę snuje się barwna nić aż po Rokitnę, Krechowce i rok 1920. Inne tradycje albo są albo zamarłe, albo błahe, albo sięgają wstecz, niż jedno stulecie. Tak jest przede wszystkim z naszymi powstaniami. 1863 rok żyje jeszcze wśród nas przez swych ostatnich reprezentantów, ale tradycja powstańcza, tak żywa jeszcze dla ludzi wychowanych w niewoli, młodym, narastającym pokoleniom mówi dużo mniej. Toż dziś otrzymywać poczyna dyplomy dojrzałości generacja, która z własnych przeżyć nie pamięta nawet 1920 roku, a już rok 1920 nie był walką powstańczą, lecz wojną niepodległego państwa. Jeszcze lat kilkadziesiąt, a rok 1863 będzie znaczył mało co więcej, niż konfederacja Dzikowska, a z pewnością mniej, niż Zbaraż i Częstochowa, chyba że znajdzie swego Sienkiewicza, co jest więcej niż wątpliwe.

Jan Mosdorf


[1]  Leon Chwistek: Zagadnienia kultury duchowej w Polsce.

za: “Prosto z mostu” nr 39/1936