29 marca 2024
Historia i idea Okres międzywojenny i okupacja

Adam Doboszyński: Wielki naród – cz. 1

Bojowcom ukraińskim – kolegom z celi i spaceru – ofiaruję

WIELKI NARÓD

Kiedyś, kiedy miałem bardzo dużo wolnego czasu, przeczytałem historię starożytnego Rzymu napisaną przez Mommsena. Książka ta zawiera dzieje lat tysiąca. Co przede wszystkim w niej uderza, to bezmiar państw, ludów, szczepów, narodów, które pojawiają się i znikają na kartach historii rzymskiej, czy to wchłonięte i zasymilowane przez naród rzymski, czy też zaginione, umarłe. Dziesiątki, setki nazw, stolic, ustrojów, dyktatur, królestw, republik. A z tego bezmiaru efemeryd wyłania się, poczęty z jednego miasta i jego najbliższej okolicy, rozrastający się na Lacjum, na Półwysep Apeniński, na całe obecne Włochy, wreszcie na basen Morza Śródziemnego – naród rzymski. Tak jest – naród. Wielki naród.

Historia jego powstania może służyć za przykład powstawania wielkich narodów. Narodów takich jak Francja, Anglia, Niemcy, Stany Zjednoczone, Rosja, Polska. Z jednego szczepu, z jednego ludu biorą się narody małe. Wielkie narody mają swe jądro 6 jednoplemienne, muszą je mieć, ale narastają przez stop pokrewnych sobie ludów. Budują swą jednolitość żmudnie, przezwyciężając różnice w mowie i obyczaju, przemagając siły odśrodkowe i prądy separatystyczne. Wielki naród ma zawsze odłamy, które obok mowy oficjalnej używają jeszcze ciągle narzecza, będącego często mową wrogiego sąsiada. Wielki naród jest zawsze w okresie trawienia, przyswajania, rozszerzania się. Gdy te procesy zanikną, gdy ustabilizuje się ludność, naród zaczyna obumierać. Jego żywotność kończy się. A wraz z żywotnością kończy się wielkość.

Na przykład Francja. Zrasta się z niezliczonych, jakże różnorodnych składników celtyckich, germańskich, romańskich, baskijskich. Jeszcze w połowie obecnego tysiąclecia dzieli się na dwa wyraźne odłamy – langue d’oc i langue d’oil. Langue d’oil – język okolic Paryża zwycięża, ale jego rywal langue d’oc – jeszcze w naszych czasach wydał wielkiego poetę Mistrala. Żyje jeszcze język bretoński, baskijski i kataloński w Pirenejach, włoski w Sabaudii i Nicei, niemiecki w Alzacji. Nawet nazwa Francji jest przypadkowa. Asymilacja Alzacji – kooptacja Niemców do narodu francuskiego – zaczęła się w epoce Ludwika XIV. Okres to niedługi, a jednak wystarczył by w czasie ponownej przynależności Alzacji do Rzeszy Niemieckiej połowa przynajmniej jej ludności – mówiącej nadal po niemiecku – wyrywała się z powrotem do Francji.

Podobnie złożony jest naród angielski. W podłoże prehistorycznych tubylców wrośli Celtowie, w nich Anglosasi, w nich Normandowie. Jeszcze parę wieków temu naród szkocki był pod każdym względem odrębny od angielskiego, miał własnych królów, mowę i obyczaj i wojował bez przerwy z Anglikami. Dziś narody te się zespoliły. Element anglosaski, nie znajdując dalszej pożywki na swej wyspie, przeniósł się na inny kontynent i dziś, przyswajając inne odłamy białej rasy, tworzy nowy naród zwący się USA, będący właściwie przedłużeniem narodu angielskiego. Nie wątpię, że w czasie dalszego całkowania się wielkich narodów narody angielski i amerykański dojdą do oficjalnego stwierdzenia swej jedności, podobnie jak wydaje się możliwe rozszerzenie granic narodu niemieckiego jeszcze o narody skandynawskie, o Flamandów i Holendrów. Różnica w narzeczu między Fryzami i Tyrolczykami jest niewątpliwie większa niż u nas między Pomorzaninem i Rusinem. Mimo to naród niemiecki zrósł się w imponującą jedność i żywotność swą objawia, sięgając coraz dalej. Moskwa? Scaliła się, na pniu wielkoruskim, z rozlicznych plemion mongolskich, z Tatarów, Kirgizów, Jakutów. Polska? Zrosła się z wielu plemion zachodniosłowiańskich, z Jadźwingów, z Litwinów i elementów ruskich. W epoce Piastów tworzył się mały naród, jednolity etnograficznie. Za Jagiellonów narastał wielki naród dokoła jądra polskiego. Narastał naród zwany Rzeczpospolitą tak jak dziś tworzą się nowe narody o dziwacznych nazwach – Stany Zjednoczone, Jugosławia, ZSSR.

DZIEJE NARASTANIA RZECZYPOSPOLITEJ

W chwili gdy Mieszko Stary i Chrobry tworzyli swe państwo, od Łaby po Morze Czarne i w dół po Dunaj istniało morze Słowian, złożone z niezliczonych drobnych plemion. Podróżny chcący jechać np. z Pragi do Kijowa nie natknąłby się nigdzie na wyraźną granicę językową, ale co parę mil, o ile byłby bardzo bystrym obserwatorem, dostrzegłby drobne różnice w wymowie, które zsumowane na przestrzeni dwu tysięcy kilometrów dałyby ogromną już różnicę między narzeczem Pragi i Kijowa. Rzecz prosta, można było wyodrębnić dwie wielkie rodziny narzeczy – zachodnio- i wschodniosłowiańskich. Ale wyraźnej granicy nie było, i Chrobry, wykrawając mieczem w równinie słowiańskiej swe państwo, nie miał innych danych pokąd je zakreślić, jak siłę i rozmach swego ramienia.

Przeciwieństwa dynastyczne i religijne przyczyniały się, do końca epoki piastowskiej, do pogłębiania różnic między Słowiańszczyzną Wschodnią i Zachodnią. Od Kazimierza Wielkiego i Jagiełły różnice te słabną. Początkowo wydaje się, że Polska utworzy nowy wielki naród wspólnie z całą Rusią południową. Niestety Chmielnicczyzna oddziela od Rzeczpospolitej połowę Ukrainy i oddaje ją jako tworzywo do całkowania się nowego wielkiego narodu – rosyjskiego. Mówi się u nas dużo o tzw. idei jagiellońskiej. Jagiellonowie nie wiedzieli o jej istnieniu – takie na pozór paradoksalne twierdzenie postawił ostatnio jeden z naszych historyków, nie pamiętam czy Konopczyński, czy Kolankowski. Twierdzenie kapitalne. Wielkie procesy historyczne dokonują się rękoma jednostek, które z reguły nie zdają sobie sprawy ze swej roli. Naród francuski mozolnie klecili do kupy jego królowie. Niewielu z nich zdawało sobie sprawę z faktu, że całkują nie tylko królestwo, ale i naród. Ich podboje wynikały z chęci powiększenia posiadłości i dochodów, ze względów politycznych i strategicznych. A tymczasem życie szło swym torem i kształtowało naród. Po włączeniu do królestwa Bretończyków, Basków, Katalończyków, Alzatczyków zaczynał się od razu proces asymilacji duchowej, którego wytworem jest wielki naród francuski.

W ostatnich latach szermowano u nas dużo ideą jagiellońską, chcąc uzasadnić koncepcje tzw. „państwowe”, koncepcje Polski jako zlepka mechanicznego obywateli uważających się za synów paru różnych narodów, a złączonych jedynie uczuciem lojalności względem wspólnego państwa. Miało to być państwo narodowościowe w rodzaju nieboszczki Austrii, ale Austrii pozbawionej więzi dynastycznej, która stanowiła niewątpliwie jej najbardziej podstawowy magnes. Takiej sztucznej koncepcji miała dać rumieńce życia właśnie idea jagiellońska. Polska Jagiellonów – zdaniem tych panów – to był niejako zajazd, w którym miało mieszkać obok siebie parę narodów, nie poświęcając niczego z swej odrębności, w zupełnej swobodzie konserwując swe narodowe oblicza, mowy i obyczaje. Wiązać je miało jedynie uczucie wierności dla tej Rzeczypospolitej, która była właściwie tylko szyldem i tarczą chroniącą na zewnątrz to dziwne zbiorowisko narodów.

Powiem z góry, że zdaniem moim takie rozumienie idei jagiellońskiej jest z gruntu fałszywe. Niewątpliwie ani za czasów jagiellońskich, ani nawet dużo później, nikt z istnienia takiej idei sprawy sobie nie zdawał. Ideę tę możemy definiować tylko po skutkach, jakie wywarła unia polsko-litewsko-ruska i dwa wieki panowania Jagiellonów. Otóż co do tych skutków nie może być wątpliwości: to nie było współżycie narodów pod wspólnym dachem, to był proces tworzenia się wielkiego narodu. Proces bardzo daleko posunięty w chwili rozbioru Rzeczpospolitej. Polska Jagiellońska, to narastanie wspólnego narodu polsko-litewsko-ruskiego, z językiem urzędowym wprawdzie polskim, lecz podlegającym bardzo silnym wpływom litewskim i ruskim, z obyczajem i urządzeniami, na których rozwój składały się w swobodnym współżyciu wszystkie trzy jednoczące się ludy. Gdyby rozbiory nie były tragicznie przerwały tego procesu, wielki naród jednoczący w sobie wszystkie elementy zamieszkujące od Gdańska i Połągi po Morze Czarne byłby dziś faktem, który ciążyłby niezmiernie – i zbawiennie – na losach świata.

Powyższe twierdzenie można by bardzo łatwo i efektownie udowodnić przy pomocy statystyk, wykresów, monografii. Niestety trzeba by do tego rozległych badań, do których przeprowadzenia nie ma obecnie możliwości. Źle się stało, że nie przeprowadzono tych badań dawniej, ale przyjdzie czas, że się je wykona. Dziś muszę prosić czytelnika by się zadowolił paroma argumentami podanymi w formie nienaukowej, które musi uzupełnić własnymi spostrzeżeniami i przemyśleniami, oraz wspomnieniami natury osobistej.

Oto jedno z moich wspomnień: w lecie 1928 roku, będąc w czynnej służbie wojskowej po ukończeniu podchorążówki, spędziłem dwa miesiące na granicy bolszewickiej, o dwie mile od Stołpców, głęboko w lasach radziwiłłowskich. Jadąc na tak zapadłe Kresy wyobrażałem sobie, że zastanę tam jednolitą chłopską masę białoruską, jednolicie wrogą Polsce. Jakież było moje zdziwienie gdy stwierdziłem, że co druga wieś w tych stronach to zaścianek szlachecki, mówiący piękną gwarą polsko-białoruską, gorąco patriotyczny i ofiarny. Za to wieś w której kwaterowaliśmy, Mikołajewszczyzna, była czysto białoruska i zażywała w okolicy jak najgorszej reputacji. Parobcy z tej wsi uciekali z reguły przed wcieleniem do wojska polskiego na tamtą stronę. Znany komunistyczny poeta białoruski Mickiewicz, żyjący w Mińsku, pochodził z tej wsi. Kilku członków białoruskiego rządu sowieckiego również stąd się wywodziło. Na rok przed naszym przybyciem ucięto w tej wsi głowę – dosłownie – wywiadowcy policyjnemu i zaniesiono tę głowę na drugą stronę, bo tam wyznaczona na nią była nagroda stu rubli w złocie. Jednym słowem zła reputacja tej wsi była w pełni zasłużona. Toteż nie pozwolono nam kwaterować po zabudowaniach, ale rozbiliśmy namioty na rozległych błoniach nad Niemnem i otoczyliśmy nasz obóz drutem kolczastym.

Tak się złożyło, że mój dowódca kazał mi pewnego dnia zebrać sześćdziesiąt podwód6 z tej wsi i pojechać z nimi po deski do tartaku. Gdy przyszło do spisania tych podwód zdziwienie moje nie miało granic: było – za ścisłość tych cyfr ręczę – 37 Mickiewiczów i 11 Sienkiewiczów. Reszta, z małymi wyjątkami, nosiła piękne polskie szlacheckie nazwiska, z którymi spotykamy się na co dzień w polskim społeczeństwie. Sołtys, oporny i nieufny chłop białoruski, naciśnięty przeze mnie przyznał niechętnie, że wieś była dawniej unicka i że miała jakoby jakieś nadania królewskie. Znawcy stosunków twierdzą, że podobnie przesiany polszczyzną teren ciągnął się daleko poza Mińsk. Po traktacie ryskim zrobili bolszewicy wielkie wysiłki, by te ślady polskości zatrzeć. Jeszcze w czasie spisu ludności, przeprowadzonego przez bolszewików w roku 1926, niespełna sto tysięcy ludzi na obszarze Białorusi sowieckiej podało się za Polaków, zeznając równocześnie, że mówią w domu po białorusku! Toteż bolszewicy wzięli się energicznie do czystki i wysiedlili ludność polską z pasa pogranicznego, na sto wiorst głęboko. Wywieźli ich na Murmań czy Syberię.

Od czasu mego pobytu nad granicą mam żal do prof. Stanisława Grabskiego, głównej sprężyny naszej delegacji w czasie rokowań pokojowych w Rydze w r. 1920. Prof. Grabski dobrowolnie – sam mi to opowiadał – nie zażądał od bolszewików Mińszczyzny, którą byłyby Sowiety oddały Polsce bez oporu.

Nie zapominajmy że stan, który obserwowałem na Białorusi, stanowi bardzo odległy i mizerny ślad stosunków przedrozbiorowych. Półtora wieku konsekwentnych wysiłków rządów carskich zrobiło swoje. Ale po śladach możemy wnioskować o stosunkach dawnych. Jeżeli w sto lat po rozbiorach na Litwie właściwej (kowieńskiej) polska mowa i obyczaj panowały wszechwładnie ; jeśli Wileńszczyzna była na drodze do ostatecznego zlania się z Rzeczpospolitą, stanowiąc najbardziej polskie z naszych województw kresowych; jeśli na Białorusi zachowało się tyle elementu polskiego (nie mówię tu oczywiście o dworach i związanym z nimi elemencie polskim); jeśli mimo wysiłków Austriaków (i naszej administracji) co trzeci człowiek w Małopolsce Wschodniej był Polakiem; jeśli na Podolu i Ukrainie zachowało się tyle elementu polskiego, że nawet bolszewicy zmuszeni byli w pewnym miejscu – bodaj że koło Winnicy – utworzyć autonomiczny okręg polski9 – to możemy stąd wnioskować, jak dalece musiał być posunięty pod koniec XVIII wieku proces tworzenia się wielkiego narodu na obszarach Rzeczpospolitej. Gdyby proces ten nie został przerwany przez rozbiory – byłaby dziś Rzeczpospolita niewątpliwie podobnie narodowo jednolita jak Francja, Anglia, Hiszpania, Rosja.

Słyszę już stereotypowy zarzut: tak, ale to polszczyły się tylko warstwy wyższe. To nieprawda. Warstwy wyższe były w XVIII wieku w całości spolszczone, ale lud był też już w stadium niedalekim tego, jakie obserwujemy dziś w Bretanii czy w Alzacji. Cerkiew grecko-katolicka? Słyszałem wiele głosów uważających ją za główną przeszkodę do zbliżenia polsko-ruskiego. Co za nieznajomość dziejów! Ta cerkiew, największe może w naszych dziejach osiągnięcie religijne i cywilizacyjne, była do połowy XIX wieku jedną z głównych dźwigni tworzenia się wielkiego narodu polsko-ruskiego. Przecież aż do tego czasu językiem wykładowym w seminariach grecko-katolickich był język polski, obok języka liturgicznego staroruskiego!

Jest naszą winą, jeśli pozwoliliśmy tej cerkwi zejść w ostatnich latach tak głęboko na manowce. A i w tej najciemniejszej epoce istniał w tej cerkwi cały odłam, z biskupem Chomyszynem na czele, dążący do lojalnej współpracy z Rzeczpospolitą. Tworzenie się wielkiego narodu przebiega przez pewne stereotypowe okresy, czy to był Rzym, czy Anglia, czy Polska. Można ustalić pewne prawidła i podpatrzeć pewne analogie. Przebieg asymilacji narodowej jest początkowo wolny, w ostatnim okresie postępuje bardzo szybko. Mogliśmy to zaobserwować na własnej skórze na procesach germanizacyjnych na naszej zachodniej granicy. Procesy te weszły w naszych czasach, po wielu wiekach powolnych postępów, właśnie w ten końcowy okres gwałtownej finalizacji. Tworzenie się wielkiego narodu na obszarach Rzeczpospolitej było w chwili rozbiorów w stadium, w którym po przejściu etapów powolnych byłaby nastąpiła – w XIX i XX wieku – szybka finalizacja. Epoka rozbiorów proces ten w niektórych okolicach cofnęła, w innych (np. Wileńszczyzna) tylko zwolniła. Naszą jest rzeczą nawiązać do wielkiej przeszłości i snuć dalej nici zadzierzgnięte przez naszych praojców.

CZY NARÓD UKRAIŃSKI ISTNIEJE?

Każda rozmowa o sprawie ruskiej, toczona między Polakami, zaczyna się zazwyczaj od zdania: „Trzeba się z Ukraińcami dogadać”. „Zaproponujemy Ukraińcom to i to”. „Zawrzemy z Ukraińcami umowę”. Poczynając od rozmów Piłsudskiego z Petlurą wszyscy ludzie rządzący Polską próbowali po kolei rozmów z Ukraińcami. Oczywiście nikt się nie dogadał.

Dlaczego tak trudno się dogadać? Zdaniem moim dlatego, bo nikt nie jest w stanie umawiać się w imieniu zbiorowości, która nie istnieje. Do każdej umowy trzeba partnera. Umawiać mogą się nie tylko jednostki między sobą. Umawiać mogą się również zbiorowości. Ale na to trzeba by te zbiorowości były dostatecznie silnie sformowane, by miały coś w rodzaju woli zbiorowej, by miały jakieś przedstawicielstwo, którego słowem ogół czułby się związany. Dogadać może się państwo z państwem, nawet, choć to rzecz trudna, naród z narodem.

Ukraińcy państwa nie mają. Ale czy mają naród? Przede wszystkim, co to jest naród? Przepraszam, ale będę musiał zabawić się teraz trochę w teorię i sięgnąć do arsenału socjologii.

Prof. Znaniecki w swym „Wstępie do socjologii” rozróżnia pojęcia: lud, narodowość i naród. Lud (zwany inaczej przez prof. Znanieckiego rasą socjologiczną w przeciwstawieniu do rasy antropologicznej) składa się z jednostek związanych wspólną mową, obyczajem, pieśnią, baśniami, architekturą i sztuką. Lud nie ma jednak samowiedzy zbiorowej. Ta samowiedza, poczucie pewnej spoistości, a tym samym odrębności w stosunku do obcych, budzi się dopiero w narodowości. Pełnię natomiast samowiedzy, połączoną ze zdolnością do zbiorowego działania, wykazuje dopiero naród. Dopiero naród może być partnerem do umowy i towarzyszem w akcji.

Droga od ludu do narodu jest długa i ciernista. Lud staje się narodem dopiero po wielu nieudanych próbach zbiorowego działania, biorąc wielokrotnie cięgi i cięgi rozdając. Nie wszystkie ludy, ba! mniejszość ludów znanych nam w historii, dochodzi do utworzenia narodu. Zdarza się, że genialnej jednostce, albo zwartej kaście czy klice udaje się utworzyć z ludu na pewien czas państwo, nie doprowadzając do powstania narodu.

Przykładem takiego zdarzenia jest między innymi Chmielnicki, o czym pomówimy później. Takich ludów – „nienarodów” mamy w obecnej chwili jeszcze wiele, nawet w samej Europie, że wymienię Basków, Bretończyków, Flamandów, Serbów łużyckich, Słoweńców, Słowaków itd.

Kiedy lud staje się narodem? Gdzie leży granica? Jakie są sprawdziany? Co to jest naród? McDougall, w swej znanej pracy pt. „Psychologia grupy,” zastanawia się nad definicją narodu. Przede wszystkim zapytuje, czy „naród jest narodem, ponieważ jego członkowie namiętnie i jednomyślnie wierzą, że tak jest?” McDougall stwierdza, że taka wiara nie dowodzi istnienia narodu, i dochodzi do następującej definicji: „Narodem jest lud albo ludność ciesząca się pewnym stopniem politycznej niezależności i posiadająca narodowy duch i charakter, i z tego powodu zdolna do narodowych obrad i do narodowych aktów woli”. Definicja ta budzi wiele zastrzeżeń.

Z innych zupełnie przesłanek wychodzi ojciec Bocheński OP, prof. Papieskiego Uniwersytetu „Angelicum” w Rzymie. Uważa on, że „naród jest to zespół ludzi przyznających się do określonego odcienia kultury, przy czym przez słowo kultura rozumiemy to, co duch wnosi do psychiki ludzkiej (sprawności intelektualne, techniczne, artystyczne, etyczne, religijne). A więc narodem jest taki tylko zespół ludzi, którego ideał kultury zawiera swoiste, właściwe tylko danemu narodowi, odcienie wszystkich tych sprawności”.

Nie wystarcza, by dany lud miał własnych uczonych, techników, pisarzy, malarzy, przywódców politycznych i wojskowych. Ci uczeni, malarze, generałowie itp. mogli podpatrzyć te rzeczy u narodów innych i praktykować swe specjalności w sposób pozbawiony piętna geniuszu narodowego. Chcąc być narodem musi się mieć wiedzę, technikę, sztukę itp. o odcieniu i posmaku szczególnym, właściwym tylko danemu narodowi. Wyrażenie „nauka angielska” znaczy dużo więcej niż „nauka uprawiana przez Anglików”. Przywództwo polityczne w Anglii ma swój własny styl narodowy, dzięki któremu lider Labour Party znacznie więcej przypomina lider brytyjskich konserwatystów niż przywódcę polskich socjalistów. Angielski styl wojowania czy modlenia się jest równie charakterystyczny jak angielski sposób malowania portretów uwieczniony w National Portrait Gallery. Definicja o. Bocheńskiego jest piękna i bardzo precyzyjna, ale i tu nasuwają się wątpliwości.

A co będzie, jeśli pewna zbiorowość ma swoisty odcień etyki i sztuki, a brak jej swoistego odcienia techniki i wiedzy? Lub też ma własny sposób wojowania a brak jej własnych form i obyczajów w życiu politycznym? A poza tym jak ocenić, czy odcień danej sprawności jest swoisty na stopniu narodu, czy na stopniu prymitywu-ludu ? Jak poznać w praktyce, czy dane zbiorowisko jest narodem? Zycie wymaga sprawdzianów prostych. Taki prosty sprawdzian daje nam prof. Ramsay Muir. Pisze on: „Wydaje się niemożliwe uniknąć wniosku, że naród w głównej mierze określa sam siebie walką. Okazuje się, że taki morał wypływa z dziejów idei narodowej w Europie.” A więc walka, skuteczna walka rozstrzyga o istnieniu lub nieistnieniu narodu.

Rzecz prosta musi się spełnić wiele warunków, by naród był narodem. Ale nieodzownym sprawdzianem jest zdolność skutecznej walki o niepodległość. Nie jest narodem zbiorowisko ludzi, które – przy wszelkich pozorach dojrzałości i odrębności zbiorowej – nie umie zdobyć w walce i utrzymać z bronią w ręku swej niezawisłości. Naród polski, od półtora wieku ze zbyt krótką niestety przerwą pozbawiony niepodległości, systematycznie w każdym pokoleniu próbował określić się walką, aż się określił w roku 1920. Obecnie walczy ponownie. Polacy są więc narodem.

Czy Czesi są narodem? Po doświadczeniach ostatnich dwu lat nie waham się wyrazić przypuszczenia, że nim nie są. Od bitwy pod Białą Górą (1620) naród czeski nie określił się walką ani razu. Nie próbował nawet ani razu! Ani jednego powstania! Niepodległość uzyskali Czesi szczęśliwym zbiegiem okoliczności, ale gdy przyszło jej bronić – skapitulowali bez strzału. Miałem na wiosnę 1940 r. sposobność rozmawiać z oficerem zawodowym armii czeskiej, odbywającym staż w armii francuskiej. Oficer ten oświadczył mi, że Czesi słusznie zrobili nie broniąc się przeciw wmarszowi Niemców, bo to kosztowałoby przecież wiele żyć ludzkich, a życie ludzkie takie cenne. . . W chwili gdy Polacy walczyli znów w Norwegii, Szampanii, na linii Maginota, organizowali się w Syrii, latali w Anglii, głucho było o armii czeskiej. Czytałem że lata gdzieś jakaś eskadra. … A przecież Czesi o pół roku wcześniej wyemigrowali na Zachód niż Polacy… Naród czeski istniał niewątpliwie w XIV, XV i XVI wieku, ale w XVII wieku istnieć przestał. Mamy nadzieję, że obecne tragiczne przejścia dopomogą mu do odrodzenia się.

Nie istniał natomiast nigdy naród słowacki. Czuję instynktowną, żywiołową sympatię do Słowaków. Ale to jeszcze lud, nawet nie narodowość. Dlatego tak mocno poparzyli sobie u nas palce wszyscy ci, którzy chcieli wchodzić ze Słowakami w pacta conventa.

I tak samo będziemy szli od katastrofy do katastrofy jak długo tam, gdzie jest ruski lud, będziemy szukali ukraińskiego narodu.

Jak wiadomo, niepodległe ruskie księstwa, rządzone przez normandzką dynastię Rurykowiczów, istniały w czasie, kiedy o narodach w tej części Europy w żadnym razie mowy być nie mogło. Historycy polscy zgodni są np. co do tego, że przed XIII, a nawet XIV wiekiem, nie można jeszcze mówić o istnieniu polskiego narodu. W czasie gdy formowały się narody polski i czeski, Ruś uległa zupełnemu zniszczeniu przez Tatarów i zaczęła się ponownie odbudowywać i zaludniać dopiero pod rządami polsko-litewskimi. Epizodem świadczącym o istnieniu narodu ukraińskiego, ma być rzekomo Chmielnicczyzna.

Wspominaliśmy już o tym, że w epopei Chmielnickiego nie można się dopatrywać objawu powstania narodu, ale tylko zręcznego wykorzystania przez genialną jednostkę odrębności ludu. Gdyby istniał wówczas naród ukraiński, byłby po Chmielnickim jakiś dalszy ciąg. Tymczasem jedynym rezultatem Chmielnicczyzny było przesunięcie połowy Ukrainy spod panowania polskiego pod rosyjskie, po czym nastąpiła cmentarna cisza tak długo, póki do budowy Ukrainy nie wzięły się w XIX wieku w dobrej zgodzie – loże i Niemcy. Gdyby w epoce Chmielnickiego istniał był naród ukraiński jako partner, byłaby nabrała rumieńców życia Unia Hadziacka zawarta w r. 1654 między Rzeczpospolitą a Ukraińcami w osobie atamana Wyhowskiego i starszyzny kozackiej. Unia ta była ściśle wzorowana na Unii polsko-litewskiej i byłaby, gdyby weszła w życie, stworzyła mocarstwo któremu równego nie byłoby dziś zapewne w Europie. Jeden to z najpiękniejszych aktów Rzeczpospolitej, na ogół niedoceniony przez naszych historiografów.

Tylko że Unia zawarta z Litwinami zawarta była przez dwu partnerów i przetrwała zwycięsko ciężkie początki każdego takiego związku. A w wypadku Unii Hadziackiej brakło drugiego partnera i przepiękny akt, podpisany przez całą elitę ówczesnej Ukrainy, zawisł w powietrzu. Pozostał czekiem bez pokrycia. Bo umów z fikcjami zawierać nie można. Następnym epizodem historycznym, w którym miało się rzekomo ujawnić istnienie narodu ukraińskiego, były lata 1918/20. Nie mówię tu o Skoropadczyźnie, bo były to rzeczy humorystyczne. Ale powstanie ruskie z października 1918 wygląda serio, mogło rzeczywiście naród ukraiński określić walką.

Przypatrzmy się temu bliżej. A więc pułki ruskie dogasającej monarchii austriackowęgierskiej pozwożono z różnych frontów na dzień oznaczony do Małopolski Wschodniej. Władze austriackie zdają rządy Ukraińcom. Szefami sztabów formacji ruskich są w wielu wypadkach oficerowie austriaccy narodowości niemieckiej. Toczą się walki, mające charakter partyzantki. Wystarczy natarcie trochę większych sił polskich, ale zawsze jeszcze w granicach paru dziesiątek tysięcy słabo wyćwiczonego i uzbrojonego żołnierza, by armia „zachodnio-ukraińska” prawie bez oporu ustąpiła za Zbrucz. Tu zastaje wojsko i rząd Petlury, ale bynajmniej się z nimi nie łączy. Dwa rządy i dwie armie ukraińskie operują niezależnie od siebie na Ukrainie. Armia „zachodnio-ukraińska” zdobywa na bolszewikach Kijów na spółkę z oddziałami gen. Denikina. Nazajutrz – bije się armia „zachodnio-ukraińska” przeciw Denikinowcom u boku… bolszewików.

Następuje tragiczny epizod: Siczowi Strzelcy przechodzą do bolszewików, którzy rozstrzeliwują ich naczelnego wodza i jego szefa sztabu (Niemca). Wreszcie tyfus likwiduje to, co zostało jeszcze z armii „zachodnio-ukraińskiej”. Na placu zostaje sam Petlura. Nadchodzi rok 1920: Petlura, Wielki Mistrz loży w Winnicy, ogniskuje w swej osobie wszelkie sympatie, jakimi masoneria darzy od lat kilkudziesięciu ruch ukraiński15. Następuje sojusz Piłsudskiego z Petlurą, szumna odezwa, marsz na Kijów. Jak reaguje Ukraina? Lud ukraiński nie rozumie niestety o co chodzi i nie zdobywa się na żaden poryw zbrojny przekraczający rozmiary lokalnej ruchawki. Tak się określił walką naród ukraiński. Dzieje ostatnich lat tkwią nam wszystkim dobrze w pamięci. Ruch ukraiński finansowali suto Niemcy i hodowała pieczołowicie polska administracja. Masońskie kulisy tej sprawy, nie są jeszcze dość znane. Włodzimierz Bączkowski, specjalista od sprawy ukraińskiej, wspomina w swej pracy „Od Grunwaldu po Piławce” o loży masońskiej polsko-ruskiej „Jednannie” zajmującej się sprawą stosunków polsko-ruskich. Należał do tej loży zapewne i wojewoda Józewski, dawny wiceminister rządu Petlury, członek loży winnickiej, dawniej jeszcze członek niepodległościowej ukraińskiej konspiracji w Charkowie. Masoneria szkocka trzyma rękę na pulsie sprawy ukraińskiej, w parlamencie angielskim i w Lidze Narodów znajdują się zawsze dla niej orędownicy.

A administracja nasza – nie przez samą chyba tylko głupotę, ale inspirowana przez kogo trzeba – robi po prostu naukowo wszystko co trzeba, by na ziemiach Rzeczpospolitej stworzyć naród ukraiński. Według zasad psychologii zbiorowej można umożliwić i przyspieszyć proces tworzenia się narodu. Sposoby na to najskuteczniejsze, to: 1) stwarzanie ustawiczne sytuacji, w których każda jednostka danego społeczeństwa wchodzi w konflikt z członkami innego narodu i uświadamia sobie w ten sposób swoją odrębność; 2) stwarzanie sytuacji, w których ogół jak najczęściej ma przeżycia wspólne, musi powziąć wspólne decyzje, wspólnie głosować, wspólnie walczyć, ponosi odpowiedzialność zbiorową itp. Nasza administracja, zarówno w Małopolsce jak na Wołyniu, stosowała powyższe metody z mistrzostwem. Uformowanie się jakiego takiego społeczeństwa ruskiego na ziemiach Rzeczpospolitej należy uważać w dużej mierze za dzieło naszej administracji, która kontynuowała dorobek administracji austriackiej. Wymyślono świetny sposób na budzenie świadomości narodowej w każdej najbardziej zapadłej wiosce, a mianowicie plebiscyty szkolne. We wsi o ludności mieszanej, w której przez sto lat nie powinien by nikt nikogo zapytać, do jakiej narodowości się poczuwa, by nie przeszkadzać w nieuchwytnych przemianach psychicznych, co roku każdy mieszkaniec zmuszony był do deklarowania się czy chce szkoły polskiej czy ruskiej. Przy spisach ludności, w wojsku i w urzędzie, stale pytano się Rusina czy jest Polakiem czy Ukraińcem.

Ordynacja wyborcza, ta sama co w czysto polskich połaciach kraju (!), stwarzała z każdych wyborów, czy do Sejmu czy do samorządu, okazję do deklarowania i swej narodowości. Wreszcie, dla ukoronowania dzieła, co chwila Rząd polski wszczynał pertraktacje z taką czy inną „reprezentacją Ukraińców”. Pertraktacje te dawały, rzecz prosta, tylko ten jeden skutek – przyspieszały proces krzepnięcia samowiedzy narodowej. Po pertraktacjach przychodziły pacyfikacje, w których stosowano metodę w gruncie rzeczy tę samą: odpowiedzialności zbiorowej wszystkich Rusinów za wyczyny bojowców kierowane z Wiednia i Berlina. Gdy przychylnie dla Rzeczpospolitej usposobionego Rusina pobito i zdemolowano mu mieszkanie za to, że w pobliżu spalił się polski stóg, fabrykowało się z punktu nowego ukraińskiego separatystę. Władze nasze w pewnych okresach tępiły lojalnych wobec Rzeczpospolitej Starorusinów a popierały przeciw nim Ukraińców!

Siedziałem przez miesiąc na celi z bojowcem ukraińskim, technikiem z „Masłosojuza” (Kooperatywy mleczarskie). Ze zdumieniem słuchałem jego opowiadań, z których wynikało, że ta instytucja, notorycznie obsadzona przez samych wojujących Ukraińców, cieszyła się poparciem naszych władz, niszczących równocześnie – ze względów partyjnych – polskie spółdzielnie na tym samym terenie. Mimo woli starałem się wyobrazić sobie czy przy „sanacyjnym” systemie w jakimkolwiek punkcie Rzeczpospolitej mogłaby się choć przez 24 godzin utrzymać spółdzielnia zatrudniająca polskich nacjonalistów! Władze zniszczyłyby ją z błyskawiczną szybkością. Istniał we Lwowie Zemelny Bank, finansujący za pieniądze metropolity Szeptyckiego wszelkie instytucje wojującego ukrainizmu. Było publiczną tajemnicą, że bank ten jest chronicznie pod bilansem i według obowiązujących ustaw powinien być zlikwidowany, a jego zarządcy powinni znaleźć się za kratkami. Tymczasem bank ten funkcjonował do ostatniej chwili. Nietrudno porównać los jego z losem polskich banków, będących przed majem 1926 ostoją sfer wrogich Piłsudskiemu, które to banki zostały z całą brutalnością zniszczone wzgl. usanowane. Twierdzę z całą stanowczością, że gdyby Rząd polski odniósł się był do Ukraińców dokładnie tak samo, jak się odnosił do polskich stronnictw opozycyjnych, zastosował wobec nich dokładnie te same metody, nie byłoby żadnych pozorów istnienia na ziemiach polskich zwartego społeczeństwa mieniącego się „ukraińskim”. Ba, Rząd nasz dał nawet „Łuhom”18 broń i pozwolił im uprawiać przysposobienie wojskowe, przywilej odmawiany uporczywie polskim stronnictwom opozycyjnym.

Jeszcze jeden przykład: w roku 1938 postanowili Ukraińcy urządzić we Lwowie równoczesny zjazd wszystkich swych organizacji, Sokiła, Łuhu, Proświty, Ridnej Chaty, dla uczczenia dwudziestolecia swej „wojny”. Urząd wojewódzki we Lwowie, w którym wiał już wówczas lepszy wiatr, odmówił. Ukraińcy odwołali się do Warszawy, która zezwoliła! Trzeba było dopiero zapowiedzi, ze strony miejscowych polskich organizacji, poważnych zaburzeń, by wymusić zmianę decyzji. To co działo się w Małopolsce Wschodniej było oczywiście nieudolną próbą w porównaniu z konsekwencją, z jaką wojewoda Józewski hodował ukraiński naród na Wołyniu. W przeciwieństwie do Małopolski Wschodniej był ukrainizm na Wołyniu aż do roku 1918 nieznany. Wojewoda Józewski uprościł sobie przeto sprawę sprowadzając na Wołyń kilkuset Ukraińców z Ukrainy, dawnych Petlurowców. Dał im stanowiska posłów, senatorów, inspektorów, dyrektorów i kazał im na Wołyniu budować Ukrainę. Można stwierdzić, że w tych warunkach rezultaty tej akcji były jednak skromne. Słynny był np. wypadek, gdy Józewski zrobił jednym z najwyższych dygnitarzy na Wołyniu pana, który przez szereg lat kierował w Berlinie instytutem antypolskim opłacanym przez Niemców. Józewskiego uważam za ukraińskiego Wallenroda, który potrafił zręcznie reasekurować się w obozie Piłsudskiego i w masonerii, i wyrządził Rzeczpospolitej krzywdę niezmierzoną.

Ciekawym jakby wyglądała np. Szkocja, gdyby wicekról mianowany przez króla angielskiego usiłował przez lat kilkanaście Szkocję sfanatyzować, wzbudzić jej poczucie odrębności i od Anglii oderwać? Większość ludzi, którzy dyskutują u nas o sprawie ruskiej i szukają tzw. wielkich rozwiązań, nie rozumie, że obok wielkich rozwiązań jednako ważna, a może ważniejsza, jest praktyka dnia codziennego. Cała np. umiejętność zarządzania koloniami sprowadza się do tej codziennej praktyki. Między dobrym a złym kolonizatorem jest ta różnica, że dobry postąpi codziennie psychologicznie trafnie w dwudziestu drobnych sprawach, a zły kolonizator w tych samych sprawach zadrażni. Problem traktowania Poleszuka, Hucuła czy wołyńskiego chłopa jest łatwiejszy dla nas od problemów kolonialnych, bo mamy tu przecież do czynienia z bliskim pobratymcem. Metody muszą być inne od kolonialnych, ale decydują o rezultacie te właśnie metody stosowane na co dzień, a nie wielkie koncepcje snute przez doktrynerów.

Jeszcze jedna analogia: dobra i zła kompania wojska. Dobrą kompanię wychowuje się przy pomocy kilkudziesięciu, nieraz kilkuset drobnych posunięć psychologicznych dziennie. Złą – gdy te posunięcia są fałszywe. Wyobraźmy sobie małe państwo, leżące na izolowanej wyspie, mające jedną jedyną kompanię piechoty. Kompania ta jest źle dowodzona, buntuje się stale, pali stogi ludności cywilnej, morduje. Miejscowi teoretycy udowodnią rychło, iż nie jest rzeczą możliwą utrzymać w dyscyplinie stu ludzi. Wejdą z nimi w pertraktacje, każą im wybrać reprezentację i dadzą im autonomię. Wszystko to nic nie pomoże. Dopiero gdy zjawi się dobry dowódca znający się na sztuce dowodzenia, który nie pertraktując z kompanią narzuci jej jednostronnie swą wolę, kompania dojdzie rychło do formy i – co dziwniejsze – żołnierze będą żyli zadowoleni. Metody stosowane przez nas wobec Rusinów były tak katastrofalne, że ich negatywny wynik nie świadczy o niczym. A w każdym razie nie świadczy o tym jakoby naród ukraiński, nieistniejący jeszcze w latach 1918/20, wreszcie się utworzył. Przeciwnie, sprawa Rusi Zakarpackiej, a następnie sprawa ruskich band we wrześniu 1939 r. na tyłach naszej armii, obie te sprawy świadczą o dziecinnym braku dojrzałości ruskiego społeczeństwa. Pamiętamy jak po cynicznym oszukaniu Ukraińców przez Hitlera w sprawie Rusi Zakarpackiej przysięgały koła ruskie, że więcej Niemcom nabrać się nie dadzą. Po czym te same koła pomogły wojskom niemieckim we wrześniu 1939, a Hitler czym prędzej zrobił rzecz dla nich najstraszniejszą – wydał ich w ręce bolszewikom. Konsternacja Ukraińców była niezmierna. Obecnie Niemcy kokietują Ukraińców w Małopolsce Zachodniej i Ukraińcy znów na to idą. Tymczasem okupacja bolszewicka robi w Małopolsce Wschodniej i na Wołyniu to samo, co i na Ukrainie: pozbawia masy przywódców, niszczy uczucie narodowe, to co może było już narodowością degraduje z powrotem na lud. Znawcy stosunków panujących obecnie na Ukrainie zapatrują się sceptycznie na młodych Ukraińców. Znawcy ci twierdzą zgodnie że w młodym pokoleniu komunizm (równoznaczny z patriotyzmem sowieckim) mocno podważył uczucia narodowe ukraińskie, i że trzeba będzie poważnych wysiłków, by uczucia te ponownie rozbudzić.

Wniosek: Narodu ukraińskiego nie ma. Skutkiem tego stosunki między narodem polskim a ludem ruskim kształtować się mogą tylko na podstawie jednostronnej naszej decyzji. Z dziejów ostatniego tysiąclecia wynika jasno rzecz jeszcze inna: że Rusi południowej powodziło się – czasem świetnie, czasem jako tako – tylko w oparciu o Rzeczpospolitą. Krótki okres własnej państwowości, urozmaicony walkami z Połowcami, Chazarami, Jadźwingami itd. skończył się w pożodze najazdów tatarskich. Ruś rozkwita ponownie z chwilą oparcia się o Rzeczpospolitą. Epoka Chmielnicczyzny – tak przecież krótka – sprowadza potworną ruinę. Po rozbiorze Polski prowadzi Moskwa Ukrainę do katastrofy bolszewizmu, która wymiata z Ukrainy nie tylko całą jej elitę – jakże skromną jakościowo i liczebnie – ale i miliony chłopów ukraińskich, by stłumić ostatecznie wszelkie próby rozdmuchania ukraińskiej odrębności19. Wreszcie ostatnie rządy bolszewickie w Małopolsce Wschodniej naocznie przekonały naszych Ukraińców, podobnie jak i wszystkie inne ludy Europy Wschodniej, Litwinów, Łotyszów, Estończyków, Finów, Rumunów, Węgrów, że tylko w oparciu o potężną Rzeczpospolitą na Wschodzie Europy panować może ład i pomyślność. W szczególności wniosek taki wyciągnąć powinni Ukraińcy. Z katastrofalnych wydarzeń lat ostatnich powinna wyniknąć przynajmniej ta korzyść, by Ruś zrozumiała, że za wszelkie jej zapędy wrogie Polsce ona zawsze pierwsza płaci krwawy rachunek i że tylko we wzajemnym oparciu się o siebie, w utworzeniu wielkiego narodu polsko-litewskoruskiego, leży nie tylko szczęśliwa przyszłość, ale po prostu możliwość istnienia w tej części Europy.

Wystarczy rzucić okiem na mapę by zrozumieć, że Rosja będzie się zawsze przeciwstawiała powstaniu narodu ukraińskiego, który odciąłby ją od Morza Czarnego i ropy kaukaskiej i po prostu wypchnąłby z Europy. Rosja nigdy dobrowolnie do tego nie dopuści. Naród ukraiński mógłby przeto powstać tylko w oparciu o Polskę. Tak dalekiej drogi, jaka leży jeszcze przed Ukraińcami na drodze od ludu do narodu, nie przebędą oni nigdy jeśli jeden z sąsiadów do tego im nie dopomoże, ale obaj sąsiedzi będą – jak to robili dotychczas – konsekwentnie przeszkadzali. Rosja nic pomoże Ukraińcom. A Polska? Dla Polski powstanie narodu ukraińskiego łączyłoby się z korzyścią i stratą. Korzyścią – osłabienia Rosji, oddalenia jej od granic Polski i stworzenia wiecznego zarzewia sporów i wojen rosyjsko-ukraińskich. z których to wojen mogłaby Polska ciągnąć polityczne i militarne korzyści. Straty dla nas z powstania narodu ukraińskiego są oczywiste. Irredenta wzmożona na naszych Ziemiach Wschodnich, z perspektywą oderwania ich od Rzeczpospolitej. A wówczas mała Polska, po San i Bug, stanie się rychło pastwą sąsiadów. Czy ma więc widoki powodzenia program, który chciałby zaprzęgnąć naród polski na całe wieki do pomagania Ukraińcom przy tworzeniu ich narodu? Miarą wysiłku, który musiałaby tu włożyć Polska, mogą być dzieje nasze w XVI i XVII wieku. Czy dla celu tak samobójczego, jakim byłoby utworzenie ukraińskiego państwa po San i Bug – przy okrojeniu Polski do rozmiarów, w których nie byłaby zdolna do życia – czy dla takiego celu potrafilibyśmy wydobyć z siebie na przestrzeni długich, długich lat maksymalne wysiłki? I czy w ogóle cel taki, szatkujący dalej Europę wschodnią i nie rozwiązujący żadnego z jej wielkich problemów, byłby do osiągnięcia? Wielkie cele mobilizują wielkie środki. Małe cele nie noszą w sobie iskry zdolnej do rozniecenia entuzjazmów. Szereg osób, które czytały tę pracę w rękopisie, ostrzegało mnie. „Ukraińcy obrażą się, że nie uważamy ich za naród. Zaszkodzi to sprawie. Czemu im nie przyznać, że są narodem? Nie spierajmy się o słowa. Przecież tylko wnioski są ważne, nomenklatura jest nieistotna”.

Długo się nad tym zastanawiałem. Nie mogę cofnąć tego co napisałem. Nie mogę ze względu na społeczeństwo polskie, bo zaciemniłbym tok mego rozumowania. Panuje u nas w umysłach zupełny chaos jeśli chodzi o sprawy ruskie. Pracą moją chciałbym rzucić snop światła, ułatwić rozeznanie się w tym problemie nawet tym, którzy nie zgodzą się na moje wnioski. Zamazując kontury mego rozumowania – by nie zadzierać z Ukraińcami – ryzykuję to, że zamiast rozjaśnić sprawę powiększę zamęt. A to byłoby niewybaczalne. Nie mogę wycofać się z mego zdania i ze względu na samych Ukraińców. Praca moja może im się na wielu punktach nie podobać, ale ma jedną zaletę: jest bezwzględnie uczciwa. Podejście moje do sprawy ruskiej jest szczere i nie zawiera żadnej fałszywej nuty. Proponuję pewną postawę, jaką Naród polski ma zająć wobec Ukraińców; postawa ta, choć jednostronna, nie uzgodniona z nimi, jest etycznie czysta. Pisząc, że uważam Ukraińców za naród, w co nie wierzę, lub pomijając tę sprawę milczeniem, zszedłbym poniżej poziomu, na którym chcę widzieć nasze wzajemne stosunki. Nie wierzę, by prawda i szczerość mogły zaszkodzić tak wielkiej sprawie. Mogą obrazić się u Ukraińców agenci Moskwy i Berlina. Na pewno nie obrażą się ludzie ideowi, do których wyciągamy bratnią dłoń.

Adam Doboszyński